banner
***

Nad łąkami złowrogi warkot niemieckich samolotów. Słońce - jak na ironię - lało się obficie z błękitu nieba. Taki piękny, jakże piękny dzień. Piękny? Jest pierwszy wrzesień 1939 roku. Obce samoloty wtargnęły do nas bez wypowiedzenia wojny. Agnieszka jechała rowerem do krewnych w Rudzie, aby się dowiedzieć, czy wujek Paweł z rodziną przygotowują się do ewakuacji. Tatuś ją o to prosił. Sam z mamą i starszym rodzeństwem ładowali najniezbędniejsze rzeczy na drabiniasty wóz. Ojciec Agnieszki miał jednak wątpliwości, czy ta ucieczka ma sens. Nasłuchiwał pilnie odgłosów wojny, strzelaniny, bombardowań. Przecież był tego pewien - pociski lecące hen w górze nad głowami, padają akurat w miejsca, w które zamierzał jechać z rodziną.

- Nie. nie to bez sensu. Nie, nie... Przecież to jazda w sam ogień frontowy.

Tymczasem Agnieszka dojechała do torów kolejowych w Wałdowie, w pobliże zabudowań Bronisława Pawlikowskiego. Szlaban na przejściu nie był opuszczony. Dojeżdżając do niego, spadł jej łańcuch w rowerze. W tym samym momencie usłyszała zza wysokiego żywopłotu gwizd parowozu i zobaczyła przed sobą pociąg wyładowany uciekinierami z Mniszka i Rudnika.

- Boże, o mały włos, o mały włos, a...

Bała się nawet głośno pomyśleć, czego uniknęła. Naprawiła powoli łańcuch i zawróciła do domu. Jadąc przez łąki ujrzała znowu w górze, samoloty. Jeszcze nie dowierzała, że złowrogie. W tym momencie wjechała w koleinę na drodze i spadła z rowerem. Rower był stary, na kierownicy przy uchwytach, nie miał gumowych ochraniaczy. Skaleczone kolano mocno krwawiło. Rączka kierownicy otarła się o kość. Nie mogła wstać. Tymczasem drogą nadciągali pierwsi uchodźcy z Białego Lasu. Chyba był to starszy Wiśniewski, który zostawiwszy bagaże, podbiegł do Agnieszki. Wziął ją na ręce i usadowiwszy na ramie roweru, zawiózł do rodziców. To ostatecznie przekonało ojca Agnieszki o zaniechaniu ucieczki. Mama Agnieszki obmyła szybko i zabandażowała zranione kolano. A ona kulejąc podeszła do obrazu Serca Jezusowego, który stał w pokoju, przy jej książkach.

- Ratuj nas, Panie. Spraw, byśmy nie odjeżdżali na tułaczkę i poniewierkę. Ratuj nasz dom i całą rodzinę. Ratuj! Rządź, błogosław i opiekuj się nami.

Wkrótce w okolicy rozniosła się wieść o pociągu z uciekinierami, który Agnieszka widziała na przejeździe kolejowym w Wałdowie. Pociąg dojechał do stacji Gorzuchowo i tam został zbombardowany przez samoloty niemieckie. Zginęło ponad pięćdziesiąt osób. Wśród nich ciocia Agnieszki, Waleria, z trojgiem dzieci: Eleonorą, Reginą i Longinem. Wszyscy zostali pochowani w głębokim parowie, tuż obok stacji kolejowej. Nie ma tam mogił. Miejsce ich spoczynku porosło trawą, ale i tak wszyscy wiedzą, że jest święte.

Minęło kilkanaście dni, a raczej około trzech tygodni, kiedy ojciec Agnieszki zawiózł ją do lekarza w Grudziądzu. Wcześniej było zbyt niebezpiecznie. Jechali wozem powoli trzymając się jak najbliżej pobocza drogi. Przez cały bowiem czas tej podróży szosą ciągnęły nieprzeliczone ilości czołgów, samochodów ze sprzętem wojennym, motocykli. Szło mnóstwo niemieckich żołnierzy. Najczęściej śpiewali. Widok ten niewypowiedzianie przygniatał serce Agnieszki i jej ojca. Wreszcie dotarli do lekarza, Mieszkał i przyjmował pacjentów w okolicy dworca kolejowego. Niestety, głębokiej rany kolana nie można było zszyć. Za późno, już zaczynała się zabliźniać. Udzielił tylko wskazówek dotyczących dalszego leczenia, przepisał jakiś proszek na gojenie, zalecił ograniczenie chodzenia itp. Jadąc do niego ulicą Dworcową, tuż przy stacji kolejowej, trzeba było minąć - bogaty w kolorowe kwietniki - skwer z popiersiem Józefa Piłsudskiego. Widok, który zobaczyli, zatrwożył ich. Przy tej pięknej rzeźbie z brązu, drogiej Polakom, stała warta honorowa - dwóch żołnierzy niemieckich. Paliły się znicze. Były kwiaty.

- Tatusiu, co to ma znaczyć?

Przez dłuższą chwilę Agnieszka nie otrzymała odpowiedzi.

- Jestem zaskoczony. Czyż to możliwe? Czy możliwe? Ale takie uhonorowanie... chyba dlatego, że Niemcy uważają - jak swego czasu pisano w gazetach - Józefa Piłsudskiego za pierwszego Polaka. Twierdzą, że gdyby żył, nie doszłoby do wojny. To jednakże znaczy, że zagarnęliby całe, nasze Pomorze - zwane Korytarzem - bez walki. Trudno w to uwierzyć. Może raczej chcą tym oddawaniem honorów Piłsudskiemu, pomniejszyć go w naszych oczach. Chyba w ogóle chcą pomniejszyć naszych bohaterów narodowych.

Wrzesień był wyjątkowo piękny. W całej Polsce. Nie tylko, że upalny, to jeszcze obsypujący tę okrutnie zranioną ziemię niewyobrażalną wprost grą kolorów. Już w pierwszym dniu wojny, nad pobliskim lasem, zawisła czerwono-bordowo-złocista łuna. I od zachodzącego słońca, i od pożarów wojennych. Zwiększała grozę. Słońce czerwienią zapaliło się w oknach (Takie samo sugestywne określenie spotkała Agnieszka po bardzo długich latach w Listach do Jerzego Marii Kuncewiczowej).

Kiedyś, było to chyba w ostatniej dekadzie września, Agnieszka wybrała się z siostrą Wandą do dziadków w Nowej Wsi, w okolicy Wąbrzeźna. Wszyscy u niej w domu byli niespokojni o ich los. Czy żyją? Czy czegoś im nie trzeba, czy w ogóle są w swoim domu? Czy wrócili z ucieczki szczęśliwie, jeśli się na nią zdecydowali? Agnieszka szła z siostrą pieszo jakieś siedemnaście kilometrów. Mijały lasy, drzewa przydrożne, pola... Nigdy potem nie widziały takiej bajecznie kolorowej jesieni. Takiego bogactwa i piękna ciepłych kolorów. No, może Agnieszka - kilkadziesiąt lat później, w Finlandii i Kanadzie. Ale to osobna historia.

Początki okupacji - i nie tylko początki - to ciągły niepokój, strach, lęk, głębokie stresy. Często, tu i ówdzie, słychać było strzały. Po drogach kręcili się a to żołnierze niemieccy, a to SS-mani, a to gestapowcy czy terenowa policja, zwana Selbstschutz'em (obroną własną, ochroną), z zielonymi opaskami na rękawach. Ci ostatni byli, podobnie jak gestapowcy, groźni. Ścinali przydrożne krzyże, usuwali Bożemęki, zabijali.

Hitler, w dniach od ósmego do dziesiątego września 1939 roku wydał rozkaz utworzenia na terenie Polski organizacji pod nazwą Volksdeutscher Selbstschutz. Organizacja ta podlegała policji i skupiała Volksdeutschów i mniejszość niemiecką na Pomorzu, w wieku od siedemnastu do czterdziestu pięciu lat. Głównym ich zadaniem była likwidacja polskiej inteligencji. Hitlerowcy ustalili dokładnie, kogo należy zaliczyć do tejże inteligencji, a więc mordować bez litości. Zaliczono do niej przede wszystkim: duchownych, nauczycieli - łącznie z nauczycielami szkół wyższych, lekarzy, dentystów, weterynarzy, oficerów, wyższych urzędników, wielkich kupców, właścicieli ziemskich, pisarzy, dziennikarzy, jak również wszystkie osoby z wyższym lub średnim wykształceniem3).