***
Pewnego dnia wakacji przed rozpoczęciem nauki w piątej klasie, przyjechał niespodziewanie, do dziadków Agnieszki jej tatuś.
- Musimy wracać do domu. Twoja nauczycielka, pani Maria, stara się, abyś zaczęła chodzić do piątej klasy w jednej ze szkół grudziądzkich. W tym celu musisz z nią pojechać do Grudziądza. Chce cię przedstawić kierowniczce wybranej szkoły i prosić o przyjęcie do niej.
Dla Agnieszki ta wiadomość to jakby grom z jasnego nieba. Momentami czuła radość, za chwilę jednak ogarnął ją lęk.
- Uczyć się w mieście, w powiatowym mieście! Czy podoła?
Pociąg, do którego wsiadła pani Maria z nieco wystraszoną Agnieszką w Wałdowie, zdawał się jechać zbyt wolno. Niecierpliwiły się obie. Dobrze, że słoneczna, ciepła pogoda niosła trochę spokoju do duszy. Wreszcie stanęły przed kancelarią szkoły im. Marii Konopnickiej. Był to dwupiętrowy budynek z żółtej cegły przy ulicy Gabriela Narutowicza, w pobliżu parku. Taką to szkołę wybrała pani Maria. Szkołę, której miejscowe dzieci się obawiały i to zarówno z powodu opinii o wysokim w niej poziomie nauczania, jak i dyscypliny uczniowskiej. Po chwili zostały przyjęte przez kierowniczkę, panią Zofię. Była to dystyngowana osoba, wysoka, w średnim wieku, bardzo elegancka.
- Dziecko z wiejskiej szkoły do piątej klasy? Na to nie mogę się zgodzić. Powtarzać czwartą, to owszem.
- Ależ, proszę pani - Agnieszka jest moją najlepszą uczennicą. Ręczę za nią. Proszę ją przyjąć choćby na próbę. Przekona się pani, że już po kilku tygodniach będzie w czołówce, a na koniec półrocza pierwszą z uczennic. Podciągnie pani całą klasę. Jestem pewna.
Na nic się zdała ta obrona. Musiała jednak być dostatecznie przekonująca, gdyż kierowniczka, pani Zofia zasugerowała udać się, po odpowiednie zezwolenie, do inspektora szkolnego. W drodze do niego wiele myśli nie dawało Agnieszce spokoju.
- Dziecko ze wsi... - czyżby gorsze? Ale dlaczego? Dlaczego?
- Może takie jest zalecenie władz - myślała pani Maria.
Inspektor, wysoki, przystojny mężczyzna w sile wieku, zadał jej kilka pytań (Agnieszka nie pamięta już jakich) i - o dziwo - wyraził pisemną zgodę. Tak oto Agnieszka stała się uczennicą piątej klasy jednej z grudziądzkich szkół. W drodze powrotnej przez łąki usłyszała od swojej pani:
- Pamiętaj, wierzę w ciebie. Nie możesz mi zrobić zawodu.
To zdanie nie opuszczało Agnieszki prawie nigdy. Uważna była na lekcjach, starannie odrabiała zadania domowe, a książki późnym wieczorem kładła do snu pod poduszkę. Podobno wtedy nic nie ulatuje z pamięci. Toteż faktycznie, po kilku tygodniach była jedną z lepszych uczennic, a na końcu roku pierwszą. Wzywana na przykład do tablicy rozwiązywała zadania z arytmetyki bez trudu i to po krótkim, pierwszym ich omówieniu przez nauczycielkę. Z wypracowań z języka polskiego otrzymywała najlepsze noty. Kiedyś - wspomina - a było to już w siódmej klasie, odbywała się klasówka z arytmetyki. Lekcję wizytował sam inspektor szkolny. Tematem do rozwiązania było zadanie dotyczące wielkości odwrotnie proporcjonalnych. Podane jednak niezbyt sugestywnie i wszyscy oprócz Agnieszki rozwiązali je jako wprost proporcjonalne. Wtedy inspektor zainteresował się, dlaczego ona, po ukończeniu szóstej klasy, nie zdawała do gimnazjum ogólnokształcącego. Zalecił kierownictwu szkoły starania, aby ta uczennica nie poprzestała na siódmej klasie. Wówczas Agnieszka i jej rodzice postanowili, że złoży dokumenty do Gimnazjum Kupieckiego. A to głównie z powodu, aby już po kilku latach mogła podjąć pracę zarobkową. Przed egzaminami wstępnymi powtórzyła się, w jakiejś mierze, sytuacja sprzed kilku lat. Kierowniczka szkoły, pani Zofia Brandtowa wezwała Agnieszkę do kancelarii.
- Liczę na ciebie. Pamiętaj, musisz być ponad poziom.
Egzamin był konkursowy. Agnieszka zdobyła drugie miejsce, a pani Zofia opłacała za nią czesne przez kilka miesięcy.
Szkoła i nauka. To było życie Agnieszki. Jej świat. Stale się jednak bała, że kiedyś zawiedzie, że zapomni... A przecież największą zapłatą za jej trudy i wysiłek był ojciec wracający z wywiadówki, kiedy uśmiechał się i podkręcał wąsy. Zawieść go? Lub nauczycieli? Nie mogła na to pozwolić! W czasie więc wakacji, z obawy, aby nie uleciały z głowy nabyte wiadomości, kryła się daleko na miedzy wśród pól z rosnącym zbożem, wertując kartki książek czy zeszytów. Po wyśledzeniu jej kryjówki przez brata Jerzego usadowiła się wysoko w koronie dużego orzecha, w dawnym ogrodzie. Kiedyś brat, chodząc pod tym drzewem, wzywał ją na obiad, ale siedziała tam cicho jak mysz pod miotłą. Oczywiście po powrocie wieczorem do domu nie mogło się obejść bez zasłużonej kary.
O książki bardzo dbała. I jeśli w domu była awantura, to zwykle o to, że któreś z rodzeństwa wzięło jej książkę, a po wykorzystaniu nie położyło na miejsce. Kiedyś - a było to jesienią, prawdopodobnie w szóstej klasie - Agnieszkę wracającą z pociągu spotkała burza. Był ulewny deszcz i wiatr. W dodatku mostek nad strugą zniszczony. Nieopodal niego Agnieszka upatrzyła miejsce, jej zdaniem, dobre do przeskoczenia. Woda w strudze była bardziej rwąca jak zazwyczaj i jak nigdy jakaś zamulona.
- Z teczką nie przeskoczę - pomyślała Agnieszka - Trzeba ją najpierw przerzucić.
Jak pomyślała, tak w mig uczyniła. Cóż, kiedy rzut był za słaby i woda porwała jej książki. Bez namysłu skoczyła w ubraniu do strugi i niemal się przewracając dogoniła teczkę z książkami. Zmoczona prawie po szyję, dotarła do domu. Na szczęście się nie rozchorowała. Potem przez wiele wieczorów przepisywała zalane wodą zeszyty, suszyła książki. Uradowana jednak, że je ocaliła.
Czas dojeżdżania do szkoły powszechnej w Grudziądzu Agnieszka wspomina z sentymentem. I to pomimo, iż musiała codziennie wstawać o piątej trzydzieści, a potem pieszo iść około dwa kilometry do pociągu, który odjeżdżał z Wałdowa o godzinie siódmej. Do domu wracała o siedemnastej. Lekcje kończyły się zazwyczaj o trzynastej lub czternastej. Wolny czas przeznaczała albo na pomoc, po lekcjach, słabszym koleżankom albo wstępowała do kościoła, przy ulicy Moniuszki. Był tam duży obraz Serca Jezusowego.
- Pomagaj mi, pomagaj - prosiła. - Daj siły. Opiekuj się mną.
Kiedy dni, późną jesienią i zimą były krótsze, a poranki około godziny szóstej - siódmej ciemne, tudzież wczesne wieczory, Agnieszkę - do i z pociągu - odprowadzali kolejno siostry i brat. Czasem tatuś. Jakże im była wdzięczna.
Niekiedy w pociągu zaznawała trochę goryczy. Na początku jej dojazdów, kiedy nie było jeszcze osobnego wagonu dla młodzieży szkolnej, wsiadała do trzeciej lub czwartej klasy. Przedział czwartej był dość duży, bez ławek. W dni targowe zawsze zatłoczony. Wtedy to przypadkowo słyszała niektóre rozmowy. Potem pytała ojca, co znaczą takie określenia jak "swoi", "nasi", "tutejsi", Wyjaśniał to następująco:
- Po pierwszej wojnie światowej część ludności niemieckiej opuściła swoje domostwa, wyjeżdżając do Niemiec. Gospodarstwa te kupowali najczęściej Polacy - przybysze z terenów dawnego Królestwa Kongresowego, tak zwanej "Kongresówki", albo byłego zaboru austriackiego - Galicji. Stamtąd też, szczególnie z Galicji (była w niej, spośród innych zaborów, największa autonomia) wywodzili się nauczyciele, urzędnicy itp. Zaborca zezwalał tam na szkoły polskie, stąd też ich właściwe przygotowanie do pełnienia wymienionych funkcji. Lepiej władali językiem polskim. W potocznych rozmowach nazywają siebie "nasi" lub "swoi". Może to i logiczne, ale takie dzielenie na lepszych i gorszych - jak to odczuwałaś - smutne. No bo skoro tu zamieszkali... to już tutejsi.
Agnieszka uwielbiała przebywać na łąkach. Często powtarzała tam zadany materiał na zajęcia lekcyjne. W letniej, słonecznej ciszy zachwycała się całą okolicą.
- W Białym Lesie mamy wszystko - mówiła - las, łąki, pagórki, strugę, małe stawy, no i oczywiście pola pachnące niekiedy żółtym łubinem.
Wieś leżała bowiem w kotlinie, otoczona od wschodu lasem, zachodu obramowana strugą i łąkami, od południa falistymi pagórkami błędowskimi, od północy znowu lasem. Jakby mała Polska, woda, góry, lasy, pola, jeziora. Jeśli stanąć na drodze łąkowej, w bezwietrzny, jasny dzień można było zobaczyć (patrząc w kierunku południowo-zachodnim) czerwony dach kościoła sarnowskiego. Kościoła usytuowanego na wysokiej skarpie, nad rzeczką Młynówką. Sarnowo. Wieś założono w 1340 roku. Nazwę, jak głosiła legenda, otrzymała od saren, których w zamierzchłych czasach było na jej zalesionym wówczas terenie mnóstwo. Kościół został doszczętnie spalony w 1938 roku. Odbudowany jednak w drugiej połowie tegoż i pierwszej 1939 roku. Cały murowany, głównie z kamienia, także - cegły. Pierwotnie gotycki, jednonawowy o gwiaździstym sklepieniu. Ołtarze, ambona, kropielnica, jak i świeczniki wykonano po pożarze, z krajowego biało - szarego alabastru. Prawdopodobnie fundacji generała Józefa Hallera.
Droga do kościoła - oddalonego o około cztery kilometry od domu rodziców Agnieszki, biegnąca w końcowej części przez bogato zadrzewiony parów sarnowski, wymaga zwrócenia szczególnej uwagi. Choćby za jego rzadko spotykane piękno, Kiedy minęło się urokliwy most drewniany, na szerokim o przejrzystej, zimnej wodzie strumieniu, o brzegach podobnych do rodzinnej strugi Agnieszki, porosłych gęsto w czas wiosenny niezapominajkami, wchodziło się jakby w osobny świat. Świat zamknięty z jednej strony wysokimi olchami, nad którymi, zda się, biegła kolej z Torunia do Grudziądza; z drugiej pofałdowanymi wzgórzami, pełnymi w lecie poziomek, traw, kwiatów, a późną jesienią głogu. Ileż to razy Agnieszka, wracając z nauki religii, biegała razem z innymi dziećmi po tych pagórkach! Ileż to poziomek nazbierała! Szkoda tylko, że na niektórych odcinkach droga - raczej ścieżka - w parowie była piaszczysta. Idąc tą ścieżką do kościoła, tatuś uczył Agnieszkę rozpoznawać śpiew słowika od wilgi. A ptaki śpiewały koncertowo. Agnieszka wyszeptała ku górze:
Gdybym cię ujrzeć choć mogła z daleka
i głowę przed tobą pokłonić ptaszyno maleńka,
gdybym dziś wiedziała, co jutro mnie czeka,
jaka znów w górze twoja popłynie piosenka?
Niedaleko za wejściem do parowu, u wylotu drogi z Rudy zbiegającej się ze ścieżką główną, stał wysoki Krzyż. Ogrodzony płotem z drewnianych sztachet. Majestatycznie witał zdążających do kościoła. Piękny był... A blisko przed kościołem wijąca się ścieżka pod górę; po obu jej stronach białe brzozy. Jeszcze tylko skrzypnięcie furtki i kościół. Po prawej jego stronie większa część cmentarza. Cmentarza z długą aleją obsadzoną wysokimi, przepięknymi brzozami. U wylotu tej alei, w półkolistym obramowaniu białych brzóz, Krzyż z nieciosanego dębu. Oryginalny. Z twarzą Chrystusa pełną cierpienia, ale i głębokiego spokoju, dobroci. Twarzą jak skarga bez słów..., jak miłość bez granic. Krzyż szerokimi ramionami, pełnymi boskiej miłości, obejmujący zmarłych. Wzruszający.
Kościół w Sarnowie był dla Agnieszki ostoją. W nim znajdowała ukojenie i głód serca malał. Zwłaszcza później, w latach okupacji. Będąc w Grudziądzu napisała:
Szła ulicami miasta
zimna i skulona.
Nie patrzyła przed siebie.
Świat dla niej nie istniał.
W duszę swą zapatrzona szła,
a myśli zaniosły ją hen...
Stanęła u furtki cmentarza.
Cicho zamknęła drzwi świątyni.
Wolno do białego podeszła ołtarza.
Skłoniła głowę.
Przyklękła...
Cisza kościelna dzwoniła jej w uszach.
- Głodna jestem - szepnęła.
Daj odrobinę Twojego Chleba,
Niebieskim Pokarmem
podziel się ze mną - Boże!
A więc Agnieszka została uczennicą szkoły średniej. Zanim to jednak nastąpiło przeżyła sporo niepewności, nawet lęków. Podobnie, jak przed grudziądzką szkołą powszechną. Przede wszystkim mama była przeciwna. Już wówczas była zdania, że albo wszystkie dzieci, albo... żeby było sprawiedliwie. Jej serce było pełne troski i trudno się dziwić. Gospodarstwo nie było duże - zaledwie siedem i pół hektara, w dodatku tylko dwa hektary klasy czwartej, reszta to piąta i szósta, no i łąki. Duże obciążenie stanowiła spłata długu, raczej dziesięcioprocentowych odsetek od pożyczonych pieniędzy na odbudowę spalonych zabudowań w 1924 roku. Oszczędności rodziców zjadła dewaluacja, która szalała głównie w drugiej połowie lat dwudziestych. Nic można też pominąć dokuczliwych nożyc cen, Artykuły przemysłowe - prawie wszystkie - były zazwyczaj sporo droższe od artykułów rolnych w całym okresie przedwojennym. A tu trzeba będzie opłacać nie tylko czesne, ale oprócz książek, zeszytów i innych pomocy szkolnych miesięczny bilet na pociąg itp. itp. Tatuś nie dał jednak za wygraną. Próbował mamie tłumaczyć, że Agnieszka jest dzieckiem najdrobniejszym i dobrze będzie, jeśli choć jedno z dzieci zdobędzie wykształcenie; że w przyszłości może nawet pomóc rodzeństwu. Kiedy to nie skutkowało, omawiał ten problem na łąkach z panią Marią Stanek, spotkawszy ją spieszącą do pociągu. Mama poirytowana mówiła:
- Maryna, ach ta Maryna.
A przecież ją ceniła. I ustąpiła. Okazała się potem niezwykłą matką. Wstawała o piątej rano, przygotowywała śniadanie, budziła Agnieszkę, dbała o jej ubranie, znajdowała czas na szycie mundurków, bluzek - słowem okazywała wiele serdeczności i troski. Sprawy finansowe zaczęły się jakoś układać. Pani Maria opłacała bilet kolejowy, a otrzymane przez Agnieszkę - jedno z dwóch na cały powiat (jeszcze w szkole powszechnej) - stypendium załatwiało sprawę czesnego. Wówczas trzeba je było płacić za naukę poza szkołą rejonową. Kolejne stypendium otrzymała Agnieszka po półrocznej nauce w gimnazjum. Należy się tu kilka słów jej koleżance Jadzi Ciernickiej z Łasina, platynowej ładnej blondynce. Kiedy długo nie było odpowiedzi na wysłane do Wydziału Oświaty w Toruniu dokumenty, jak: podanie, świadectwo, opinia i prośba dyrekcji gimnazjum, Jadzia wpadła na pomysł pojechania z Agnieszką do Torunia. Tak długo przekonywała urzędnika Wydziału Oświaty, aż sprawa stypendium została załatwiona od ręki.
Najgorzej było na przednówku. Czasem mama, zamiast drugiego śniadania, dawała Agnieszce pieniądze na drożdżówki. Ona jednak wolała za nie kupić zeszyty lub jakąś książkę. Bywało, że słabła na lekcjach czy przerwie. Nie przyznawała się jednak, dlaczego. Ale kiedy spotykała na ulicy, w Grudziądzu czy w pociągu, eleganckie panie, bogato ubrane (a było ich niemało, szczególnie żon oficerów i podoficerów ze słynnej Podchorążówki), myślała:
- Żeby każda z nich dała mi tylko złotówkę, tylko złotówkę.
Wiedziała przeto, że to nierealne mrzonki.
Kiedyś, a było to chyba wiosną 1938 roku, spiesząc rano do gimnazjum, zobaczyła na ulicy Piłsudskiego strajkujących robotników, którzy ogłosili głodówkę. Pamięta, były czarne flagi z trupimi czaszkami, a wychudzeni robotnicy siedzieli wznosząc, od czasu do czasu, okrzyki upominające się o pracę, o chleb. Ten widok wstrząsnął Agnieszką.
Już w pierwszej klasie gimnazjum Agnieszka udzielała korepetycji. Nie, nie zarabiała wiele. Otrzymywała małe, tygodniowe kieszonkowe, miała wspólny pokój z koleżanką, której pomagała, i wyżywienie. No i nie trzeba było opłacać pociągu. Krystyna z pierwszej gimnazjalnej była zdolna, ale niezbyt zdyscyplinowana. Jadwiga z drugiej - mniej zdolna, lecz pracowita. Rodzice Krystyny prowadzili drukarnię i wydawnictwo pism: Rzemieślnik Pomorski oraz Przyjaciel Młodzieży Terminującej, przy ulicy Groblowej. Mieli piękne, duże mieszkanie. Rodzice Jadwigi natomiast - willę przy ulicy ks. Ignacego Skorupki. Jej ojciec był budowlańcem. W czasie półrocznego pobytu u Krystyny Agnieszka poznała kilka lat starszego od siebie Henryka, syna właścicieli kamienicy. Kiedyś objął ją niespodziewanie ramieniem i pocałował. Ledwie dotknął ustami. Serce Agnieszki zabiło mocniej.