***
Agnieszka lubiła majowy deszcz. I nie tylko dlatego, że mama zachęcała do biegania w czasie kiedy padał, mówiąc żartobliwie, że "wtedy dzieci rosną" (była najmniejsza z dziewcząt w rodzinie), ale głównie dlatego, że wkrótce po nim wszystko pachniało świeżością. Trawy perliły się srebrzyście, na łąkach pozostawały małe jeziorka i rozkoszą było bieganie po nich boso. Kryształki rozpryskującej się wody wywoływały śmiech radosny, beztroski, a i bociany zjawiały się krocząc ostrożnie, niemal majestatycznie, w poszukiwaniu zielonych żab. Po takim deszczu - zda się - wszystko rosło w oczach. I stokrotki wysypywały się z traw, kusząc oczy swą prostotą, a przecież tak piękne, i jaskry żółte szykowały z wolna swe płatki do rozchylania, i dzwonki liliowe zapowiadały wdzięk kolorowy, i "Łzy Matki Boskiej" dopominały się, coraz bujniejsze, aby je zauważono... i jeszcze tyle, tyle innych kwiatów i ziół rwało się do życia. Toteż zawsze, kiedy jaskółki wylatywały z gniazd, uwitych pod stropami stajni czy stodoły, fruwając nisko, dzieci ucieszone wołały:
- Deszcz, będzie deszcz.
A wieczory po takim deszczu? Kiedy był ciepły dzień, nad łąkami zaczynała unosić się lekka mgła i cisza, osobliwa cisza obejmowała przestrzeń całą we władanie. Ani patrzeć jak nadszedł czerwiec i czas sianokosów.
Sianokosy to dla Agnieszki przede wszystkim niesamowity zapach świeżo skoszonych traw i powietrza nasyconego słońcem. Chociaż... żal koszonych ziół, kwiatów, traw wysokich. Tuż za rowem, po prawej stronie drogi prowadzącej na szerokie łąki, była mniejsza łączka, cała biała od urokliwych margerytek. Tę kosił tatuś na samym końcu. A kiedy Agnieszka - wiele lat później - spóźniała się z przyjazdem na ferie z warszawskiego akademika, jej ulubione margerytki czekały na nią. Długo nie wolno było ich ściąć nikomu.
Sianokosy. Zapach siana był dla Agnieszki istnym oszołomieniem. Pełnymi garściami podsuwała je do nosa, rozkoszując się nim ogromnie, zanim je zwieziono. Bywało - kiedy była ciepła noc - spanie szykowano na sianie. To już trudno opisać! Dla dzieciarni to prawdziwe wesele. Z dala, znad łąk, ze strugi dolatywał rechot żab, modlitwa wieczorna przeplatywała się ze słowami zachwytu i sen zwolna, upojony zapachem świeżego siana, zamykał oczy na wiele godzin.
Kiedy urodziła się Lonia - a było to w połowie wakacji Agnieszki, po pierwszej klasie szkoły powszechnej - skończył się dla niej wolny czas. Trzeba było pomóc mamie, choćby przy pilnowaniu małego dziecka. Tak też było. Kiedy jednak mała siostra zasnęła, trudno było usiedzieć na miejscu. Z okien kusiła szkoła, za którą Agnieszka bardzo tęskniła. Napisała wtedy:
O szkoło, szkoło nasza kochana,
jak wielce jesteś przez nas miłowana.
Wakacje szkolne rozłączą nas,
lecz czas niedługo połączy nas.
Był to pierwszy wiersz Agnieszki. Pewnego razu, kiedy Lonia mocno spała, Agnieszka uciekła do tej szkoły i żeby nikt jej nie zobaczył czołgała się przez kartofliska, które rosły w pobliżu. W szkole było jej przecież dobrze. Słuchała ciekawych opowiadań kochanej nauczycielki, uczyła się czytać, pisać, rachować. Jak można nie lubić szkoły - tego nie rozumiała. W Białym Lesie szkoła powszechna była pięcioklasowa. Takie wtedy (zazwyczaj jednak czteroklasowe) były na wsi z tym, że do ostatniej klasy dzieci chodziły przez trzy lata; w każdym roku o zróżnicowanym, wyższym programie. Agnieszka przez wszystkie lata była prymuską.
Po ukończeniu czwartej klasy, bawiła na wakacjach u swojej babusi Anny, w Nowej Wsi Królewskiej (dalej: Nowej Wsi) koło Wąbrzeźna. Babusia (tak ją nazywano od zawsze) bardzo ją kochała. Zabierała ją, każdego roku w lecie, na dłuższy czas do siebie. Przyjeżdżała z dziadkiem Janem wozem zaprzęgniętym w gniadego konia i po około dwóch godzinach jazdy Agnieszka była u dziadków w Nowej Wsi. Pamięta, jak była jeszcze mniejsza, to babusia stroiła ją w najładniejsze sukienki i prowadziła do miejscowego kierownika szkoły, a nawet księdza proboszcza.
- To Zosi - chwaliła się wnuczką.
Czasem prosiła, by Agnieszka powiedziała im jakiś wierszyk. Babusia była niskiego wzrostu, bardzo żywa i towarzyska. Lubiana w okolicy. W czasie zaboru pruskiego była katechetką. Agnieszka odziedziczyła wzrost po niej - tak mówiono. Ulubionym miejscem Agnieszki u dziadków był dach piwnicy w podwórzu, zwanej parsk2). Był on porosły zieloną darnią, łatwo dostępny z tylnej, spadzistej strony. Do piwnicy wchodziło się z przodu, a następnie schodami w dół, do głębokości półtora metra. Było tam stale zimno. Zastępowała więc dzisiejszą lodówkę. Na dachu tejże piwnicy przeczytała Agnieszka pierwszą w życiu książkę . Była nią Chata Wuja Toma, napisana przez Stanisława Stampf'la, na podstawie powieści Hariett'a Beecher'a-Stowe'a.