***
O rodzicach Agnieszki trzeba więcej napisać. No więc mama. Rodzina, dzieci, gospodarstwo domowe, pole, łąki, inwentarz żywy - to cały jej świat. Agnieszka nie pamięta jej wolno idącej. Stale jak w marszu. Nawet, kiedy szła do krów na łąki z nosidłami z wodą (pod nieobecność męża), nie szła wolnym krokiem. Nie pamięta też, by kiedykolwiek skarżyła się na ciężką pracę czy różne kłopoty, których nie brakowało.
- Na zmartwienia, także te ciężkie, najlepszym lekarstwem jest praca - mawiała.
A praca nigdy jej nie oszczędzała. Nawet po urodzeniu dziecka, wstawała już następnego dnia, choćby do lżejszych obowiązków. Pracowała również, niemal do ostatniej chwili przed urodzeniem, szyjąc wyprawkę dla nowego maleństwa. Toteż tatuś wiele, wiele lat później kazał napisać na tablicy nagrobnej "Najpracowitszej, niezapomnianej Żonie. ..". Bardzo cenił pracę mamy i nigdy nie krytykował. Mama nie lubiła prawić morałów. Były tylko - od czasu do czasu - jej krótkie, cenne wskazówki. Agnieszka pamięta dobrze, kiedy dorastała, jedną z nich:
- Najlepiej żyć według stanu. Wtedy zawsze każdemu można, z podniesionym czołem, spojrzeć w oczy.
Jakie to proste i... mądre. Agnieszce utkwiło to zdanie głęboko w sercu. Było niezłomnym drogowskazem. Jednym z wielu, jakie usłyszała od rodziców.
Mama bardzo ładnie szyła. Szyła dla całej rodziny. Dla swoich córek zgrabne sukienki, również ślubne. Szyła też dla sąsiadów, traktując to przeważnie jako pomoc sąsiedzką.
A kuchnia? Mama gotowała proste, ale jakże smaczne potrawy. Niemal wszystkie produkty pochodziły z własnego gospodarstwa, uprawiane na naturalnych nawozach. Obiad mięsny był dwa razy w tygodniu, przeważnie w środę i w niedzielę. Okazało się później, że to bardzo zdrowo. Jako jarzynka do mięsa była, od czasu do czasu, kapusta kiszona obgotowana, a następnie obsmażana na słoninie. Smakowita. Kapustę i ogórki kisiło się jesienią w dużych, dębowych beczkach. Starczały na cały rok. Prawie w każdy piątek jadało się śledzie w śmietanie, zrobionej z własnego mleka, z cebulą i ziemniakami zwane siwoszkami - o fantastycznie dobrym smaku. Były one uprawiane, w gospodarstwie rodziców, przez długie lata. Ich sadzonki przywiózł ojciec Agnieszki z Węgier, dokąd trafił w czasie pierwszej wojny światowej. Zwykle sam je cierpliwie obierał. Były małe, a dbał o to by skórka z obierania - niemal fioletowego koloru - była bardzo cienka, prawie przejrzysta. Tak przygotowane do gotowania były najlepsze i zachowywały najwięcej wartości odżywczych. Polane stopioną słoniną ze skwarkami i jedzone z zsiadłym mlekiem - pyszne. Agnieszka całego zestawu potraw z kuchni mamy gotowanych w tyglu żeliwnym, przeważnie na drzewie - nie pamięta. Jednak z rozkoszą wspomina grochówkę, fasolową, czerninę z kładzionymi kluskami albo suszonymi śliwkami czy też dobrymi ziemniakami, rosół z kury klarowny z makaronem domowego wyrobu, także rosół z wołowiny z ziemniakami osobno gotowanymi, kluski ziemniaczane ze skwarkami, no i "spółkę". Spółka to zupa z gotowanych ziemniaków, z zacierkami, zalewana przy końcu gotowania roztopioną słoniną ze skwarkami i cebulką. Była tak smaczna, że ustawiała się kolejka po dokładkę. Mama wypiekała też przepyszny, pachnący chleb - niekiedy na liściu chrzanowym. Piekła raz w tygodniu dużą dzieżę. Często prawdziwie razowy, który ze świeżo zrobionym przez nią masłem, stanowił przysmak nie lada. No i ta pyszna maślanka, też swojego wyrobu. Trzeba jeszcze wspomnieć o placku drożdżowym z kruszonką i mnóstwem rodzynek. Takiej kruszonki już później nikt nie potrafił zrobić! Nawet Lonia, której naśladowanie mamy prawie się udawało.
A propos śledzi spożywanych dosyć często, nic tylko w domu Agnieszki - dla dzieci z rodzin przybyłych na Pomorze stanowiło to wystarczający powód, by wołać na miejscową młodzież:
- Pomorskie śledzie.
Te z kolei, przekomarzając się, odpowiadały w rewanżu:
- Bose Antki.
Co drugie bowiem dziecko miało na imię Antoni, a wszystkie potrafiły biegać po rżysku boso.
Agnieszka zawdzięcza mamie nauczenie jedzenia prawie wszystkich potraw.
- Trzeba wszystko jeść co jest świeże i dobrze ugotowane. Trzeba się tego nauczyć. Nie grymasić. Nie wiadomo przecież kiedy i w jakich warunkach człowiek się w życiu znajdzie.
Jakże ta nauka przydała się Agnieszce. I w czasie okupacji i później w rozmaitych, trudnych życiowych okolicznościach.
Mama, przy jakże licznych obowiązkach i niewątpliwym stale zmęczeniu, nie zaniedbywała codziennej modlitwy z dziećmi. Klękała razem ze swoją gromadką i z powagą oraz religijnym uszanowaniem, przewodziła modlitwom dziękczynnym, jak i prośbom o zdrowie, opiekę, dobre plony. Była dumna, że wszystkie dzieci wychowała w zdrowiu do dorosłości. Z chorobami radziła sobie według ludowej tradycji. Do lekarza bowiem było dość daleko, a i koszt leczenia to spory wydatek. I tak na przykład przeziębienia łagodziła herbatą z sokiem malinowym, bóle gardła duszoną na tłuszczu cebulą z cukrem, którą trzeba było zjeść bardzo gorącą.
W jesienne i zimowe wieczory, często robiła na drutach skarpety lub pończochy z wełny. Agnieszka podziwiała zwinność jej palców i to przeważnie przy zamkniętych oczach. Czyżby odpoczywała przysypiając przy tej czynności? Czasem snuła opowieści o swoim domu rodzinnym, rodzicach, rodzeństwie. Niekiedy zaś o pieszych pielgrzymkach do Gietrzwałdu. O historii tego pięknie położonego - na wysokim wzniesieniu nad rzeczką Gilwą, wśród drzew - Sanktuarium Maryjnego, oddalonego od miejsca jej zamieszkania w młodości o około siedemdziesiąt kilometrów. Gietrzwałd jest położony przy stacji kolejowej Biesal, na linii Olsztyn - Ostróda. Kult cudownego obrazu Matki Bożej datuje się już od 1583 roku, a słynne objawienia w koronie drzewa dwom dziewczynkom warmińskim, Barbarze Samulowskiej i Justynie Szafryńskiej, zdarzyły się w 1877 roku.
Za domem, w kierunku łąk był, za czasów dzieciństwa i młodości ojca Agnieszki, dorodny sad. Któregoś roku niespodziewana sroga zima zniszczyła go niemal całkowicie. Pozostała tylko śliwa, grusza, orzech włoski i dwie jabłonie - sztetyna biała. Już nie ma takich jabłek. Cóż za smak! A aromat?! Tatuś lubił wspominać o tym sadzie. Wiosną, bywało, wołał Agnieszkę, uradowany pokazując rozkwitłe w trawie samosiejki: białe narcze czy fiołki, prawdziwe ciemno-fioletowe, aksamitne fiołki.
- Powąchaj, to rzadkiej piękności zapachy.
Potem mówił, że w tym sadzie babcia Rozalia miała też kwiaty. Ale i one wyginęły. Gdzieś jednak zachowały się niektóre korzonki. Stąd teraz... Ojciec Agnieszki był z natury raczej romantykiem. Nie znaczy to, by zaniedbywał swoje obowiązki. A było ich niemało. Sprawy sołectwa, później wójtostwa zabierały sporo czasu. Gospodarstwa też nie mógł zaniedbać tym bardziej, że prowadzenie go zależało, w dużym stopniu, od klimatu, a ściślej od kaprysów pogody. Kochał przyrodę. Czerpał z niej siły. Agnieszka pamięta jak lubił spacerować w niedzielne popołudnie, zwłaszcza przy słonecznej pogodzie, miedzami pośród pól. Jakże się jej podobał. W jasnej kurtce, tak zwanej panamce, takiejże czapce i z laską z trzciny bambusowej. Szedł wolno przystając od czasu do czasu. To obserwował łany zbóż, to znów wsłuchiwał się w śpiew ptaków, to z kolei rozkoszował zapachem ciszy niosącej ukojenie, po tygodniu wytężonej pracy. Pewnego razu, na taki spacer zabrał Agnieszkę.
- Wieś. Tylko tu można nasycić oczy przestrzenią pól, łąk, błękitem nieba. Tu obcowanie z przyrodą jest pełne. Tylko tu można ogrzać się ciepłem ziemi. Duszę ogrzać. W mieście kamienne chodniki i jezdnia od niego oddzielają. Oddzielają od ciepła ziemi. Tu rolnik jest panem kawałka świata. To ciężki, ale piękny zawód.
Agnieszka słuchała ciekawie, coraz bardziej kochając ziemię rodzinną. Tę miłość przekazywał jej ojciec każdym słowem, gestem, przykładem pracy i prawym życiem. Ani spostrzegła, jak zbliżyli się do skraju lasu.
- Las. Zobacz, na jego brzegu drzewa, zdaje się, rosną rzadko. Ale zapamiętaj: "Im dalej w las tym więcej drzew". I tak ze wszystkim w życiu. Im dalej będziesz w nie wkraczała, tym więcej napotkasz problemów.
Ojciec Agnieszki udzielał się też, w miarę sił i czasu, społecznie. Nie odmawiał nikomu pomocy, zwłaszcza rozmaitych porad, pisania różnorakich podań itp. itp. Na okazyjne uroczystości w Białym Lesie, czy też parafii sarnowskiej, pisał okolicznościowe przemówienia i sam je wygłaszał - oczywiście z pamięci. A to na powitanie lub pożegnanie kierownika szkoły, a to z okazji wizytacji księdza biskupa lub powitania nowego kapłana w parafii. Także z powodu innych okoliczności. Ojciec Agnieszki należał wszakże do miejscowego koła Akcji Katolickiej. Był też członkiem Rady Szkolnej i Rady Parafialnej. Do tejże Rady, jak również Akcji Katolickiej należał także generał broni Józef Haller. Mieszkał bowiem na terenie wymienionej parafii, w miejscowości Robakowo. Po zakończeniu pierwszej wojny światowej otrzymał tam - za znane zasługi dla obronności kraju - majątek ziemski, o obszarze bodajże 200 hektarów. Kiedy generał Józef Haller był prezesem Akcji Katolickiej, tatuś Agnieszki był jego zastępcą i równocześnie przewodniczącym Rady Parafialnej. Kiedy zaś generał Haller był przewodniczącym Rady, ojciec Agnieszki go zastępował, będąc także prezesem Akcji Katolickiej. Agnieszka, jak i cała rodzina, wiedziała, że generał Haller cenił ich ojca i była z tego bardzo dumna. Pamięta generała z niedzielnych mszy świętych, w Sarnowie. Siadywał z małżonką w prezbiterium kościoła, zawsze w niebiesko-szarym, zwanym błękitnym, mundurze. l zawsze bardzo skupiony. W czasie każdej mszy świętej, przyjmował komunię świętą. Do kościoła przyjeżdżał bryczką zaprzężoną w dwa konie.
Agnieszka opowiadała o tym wszystkim - wiele, wiele lat później synom Krzysztofowi i Włodkowi. Kiedyś Włodek, jej młodszy syn - z natury gaduła i bardzo dowcipny - rozmawiał na lekcji historii w klasie licealnej, z kolegą siedzącym obok. Zauważył to nauczyciel, który właśnie kontynuował temat Generał Józef Haller w historii polskiej.
- Włodek, co wiesz o generale Hallerze?
Włodek wstał, poprawił marynarkę i zaczął:
- Generał Józef Haller, były współpracownik mojego dziadka...
Cała klasa w śmiech.
- Siadaj.
Nauczyciel się także roześmiał. Darował mu przeto nieuwagę, jako, że Włodek był z historii bardzo dobry.
Włodek niekiedy zaskakiwał pomysłami. Pewnego jesiennego dnia (był wówczas w drugiej powszechnej) przyszedłszy ze szkoły, rzekł do Agnieszki myjącej okno:
- Mamo, przestań pracować, porozmawiajmy troszeczkę.
Agnieszka siadła przy nim.
- Jak ja będę Prezydentem Rzeczypospolitej, to swoje urzędowanie rozpocznę od zniesienia chuligaństwa.
Agnieszka z trudem utrzymała powagę.
- Dobrze byłoby, ale jak to zrobisz?
- Wszystkich chuliganów wyślę do obozu pracy.
- Na to nie pozwala Konstytucja.
- To się zmieni Konstytucję.
Innym razem, kiedy zamordowano prezydenta Johna Kennedy'ego, zafrasowany zapytał:
- Prawda mamo, że prezydent Kennedy był dobry?
- Tak synku. Był dobry dla ludzi.
- Jak dla ludzi, to i dla Boga - bo w tych ludziach mieszka Bóg!
Wspominając ojca, Agnieszka widzi go wracającego z drogi, kiedy zapomniał o porannej modlitwie. Wchodził wtedy do pokoju, klękał i głośno odmawiał cały pacierz: Ojcze nasz, Zdrowaś Mario, Wierzę w Boga, Dziesięcioro przykazań. Na końcu Aniele Boży. A kiedy szedł majestatycznym krokiem, z białą płachtą przerzuconą przez ramię, rzucając rytmicznymi ruchami ziarno, w zaoraną ziemię - był wręcz dostojny. Ziemia stawała się swojska, miła. I... też dostojna.
- Błogosławiona ziemia, która rodzi chleb - wyszeptała Agnieszka.
Podobnie jak mama, nie prawił morałów. Od czasu do czasu tylko, w odpowiednich sytuacjach, wtrącał - jakby mimochodem:
- Nie czyń drugiemu, co tobie nie miło.
- Najpierw obowiązki, potem przyjemność.
- Trzeba żyć i dać drugim żyć.
- Lepiej samemu stracić aniżeli kogoś skrzywdzić.
- Nie poniżaj, czy uchowaj Boże, nie pogardzaj nikim ze względu na pochodzenie. Nikt nie jest winien, ani to niczyja zasługa, kim i gdzie się urodził.
Albo:
- Tam kończy się twoja przyjemność, gdzie zaczyna się krzywda innego człowieka.
- Krzywdą drugiego nikt się nie wzbogaci.
Albo:
- Nie sprzeciwiaj się innemu człowiekowi bez potrzeby.
A także:
- Wartość człowieka poznaje się po jego stosunku do drugiego człowieka, zwłaszcza z najbliższego otoczenia i w codziennym obcowaniu.
Czasem mówił o zazdrości:
- To brzydka cecha. Nie należy zazdrościć. Przecież zazwyczaj nie wiemy, ile ktoś już ciężkich chwil przeżył i ile go jeszcze cierpień czeka.
Niekiedy pytano go o kogoś, czy jest dobrym człowiekiem. Zastanawiał się wtedy:
- A czy jest sprawiedliwy? Jeśli nie, to nie ma o czym mówić.
Jednak gdy, w jego obecności kogoś krytykowano, był wyrozumiały; odpowiadał w zamyśleniu:
- Każdy ma swoje przywary.
Jako jedną z zasad jego postępowania był "złoty środek". Czasami więc mówił:
- W wielu rozmaitych sytuacjach życiowych "złoty środek" to najlepszy sposób rozwiązywania problemów. Sprawdziłem to na sobie.
W rodzinnym domu Agnieszki nie krytykowano ani nauczycieli, ani kapłanów:
- To wychowawcy Narodu - mówili rodzice.
Ileż mądrości życiowej w tych myślach! I jaki ładunek treści wychowawczych! Był bardzo cierpliwy. Prawie nigdy się nie złościł, a kiedy wyjątkowo coś go rozgniewało, jedynym przekleństwem było "psiakość".
- Przeklinanie sprowadza nieszczęście - twierdził.
Uczył szacunku do pracy - każdej użytecznej pracy. Nigdy też nie używał "dyscypliny", wiszącej na drzwiach kuchennych, kiedy należałoby ukarać któreś z niesfornych dzieci.