banner
***

Jesienią 1940 roku ojciec Agnieszki dowiedział się przypadkowo, że Niemiec August Kutscher, obecny właściciel sklepu spożywczego i restauracji w Wałdowie, poszukuje do pracy młodej Polki, znającej choć trochę język niemiecki. Herr August zajął ów sklep i restaurację, jak również spore gospodarstwo rolne po wysiedlonym przez Niemców Polaku, Augustynie Pawlikowskim. Niemiec Kutscher przybył z Prus Wschodnich z żoną Emmą, dwojgiem dzieci: kilkuletnią Elzą, dwuletnim Rudim oraz matką Augustą. Zabudowania były solidne, murowane. Pomieszczenia duże. Szczególnie sklep i restauracja, a także rozległy strych, służący częściowo jako magazyn na zapasowe towary.

Agnieszka, po otrzymaniu z domu tej wiadomości, wróciła do rodzinnej wsi. Wkrótce August Kutscher załatwił niezbędne formalności w Arbeitsamt'cie, to jest Urzędzie Pracy, w Grudziądzu i Agnieszka rozpoczęła pracę. Pracowała w jego firmie codziennie od godziny siódmej rano do późnego wieczora. W lecie dopóki było jasno na dworze. Obowiązki miała różne: sprzątanie lokali, mycie okien i podłóg, noszenie ze strychu oraz piwnicy towarów dla ich uzupełnienia w sklepie. Zimą dodatkowo palenie w piecu - żeleźniaku itp. Po krótkim czasie pomagała nawet w obsługiwaniu klientów, szczególnie nie znających języka niemieckiego. Mówienie po polsku w sklepie było formalnie zakazane, kiedy jednak Agnieszka usłyszała:

- Panienko, proszę mówić do mnie po polsku, bo inaczej nie rozumiem - bez wahania spełniała tę prośbę.

Spełniała też inne prośby. Większość towarów była na kartki żywnościowe. Niemcy mieli większe przydziały, w dodatku pewne artykuły były dla nich bez kartek. Na przykład budyń dla dzieci, specjalna mąka tortowa "Gustin", alkohol, papierosy, tytoń "Solali" itp. Sprzedawanie Polakom tych artykułów było zabronione. Któregoś dnia przyszła do sklepu żona byłego zawiadowcy stacji kolejowej, pani Malińska.

- Mąż jest bardzo chory, temperatura, kaszel. Chciałabym prosić o ćwiartkę wódki jako lekarstwo dla niego.

Inna klientka prosiła o budyń dla dzieci, jeszcze inna o... Agnieszka brała wówczas od nich kartki żywnościowe na obowiązkowy przydział - na przykład mąki, szła na strych i tam po odważeniu dozwolonej ilości, wkładała do środka a to ćwiartkę wódki, a to "Gustin" lub budyń, czy jeszcze coś innego. Bała się bardzo. Gdyby została przyłapana... strach pomyśleć. Groziło by jej nie tylko wyrzucenie z pracy, ale z pewnością wysłanie do obozu, Jednak ryzykowała. Ryzykowała też kupując, podobne lub jeszcze inne towary, mianowicie trochę żółtego sera dla 90-letniej staruszki Wiechowskiej, mieszkającej we wsi pod lasem, z córką Joanną. Córka Joanna miała gołębie serce, ale była chora. Twierdziła uparcie, że w brzuchu rośnie jej trawa. Agnieszka zanosiła im od czasu do czasu trochę produktów, trochę żywności. Żal było patrzeć na ich nędzę. Wróciwszy do domu sięgnęła po pióro. Zanotowała:

Staruszka leżała na biednym posłaniu

Ze skronią pomarszczoną, w ciemnej izdebce.

Mała i biedna jak w życia zaraniu

W swej pierwszej wiośnianej, dziecięcej kolebce.

Tam życie wschodziło, tu gasło...

Przez zabrudzone okienko małe

światło gdzieś padło

I u wezgłowia staruszki zmęczone przysiadło...

Kiedy staruszka zmarła, po Joannę przyszli Niemcy z karabinem. Wyprowadzili do lasu. Nikt więcej jej nic widział.

Agnieszka odwiedziła też kiedyś - późną jesienią - biedną rodzinę D. w drugim końcu wsi. Ojca zabrano przymusowo do wojska niemieckiego (o tym później), matka poszła po chrust na opał do lasu, a kilkoro dzieci zastało same w domu. Te najmłodsze siedziały na wpół ubrane w łóżku w słomie. Były głodne i zziębnięte. Wtedy Agnieszka przyrzekła sobie, że nie założy rodziny, dopóki nie zdobędzie zawodu.

Było ciężko. Był to jedyny sklep w okolicy, klientów przeważnie sporo, a czasami bardzo dużo. Odpocząć nie było można. Nawet w czasie, zazwyczaj krótkiej, przerwy obiadowej. Wtedy - często w pośpiechu - trzeba było albo sprzątać, albo nosić brakujące towary do sklepu. Niekiedy grzać piwo szefowi, zwłaszcza zimą. Lubił je bardzo z rozbitym żółtkiem oraz cukrem i dodatkiem kakao. Jeśli wypił go zbyt dużo, Agnieszka się bała. Pewnego dnia w południe niosła z piwnicy po schodach duży karton z proszkami do prania. Zobaczył to pan Franciszek Nowotnik, Polak z Józefkowa koło Płużnicy, w powiecie wąbrzeskim. Wysiedlony ze swojego gospodarstwa i przymusowo zatrudniony jako robotnik rolny u Herr Augusta.

- Ja ci pomogę Agnieszko, to przecież za ciężkie dla ciebie.

Został za to bardzo skrzyczany przez szefa.

- Twoje miejsce, Franz, jest gdzie indziej. Żebym tego więcej nie widział - krzyczał.

Zabronił mu na przyszłość pomagać Agnieszce.

Wynagrodzenie za pracę było marne. Otrzymywała piętnaście marek miesięcznie i więcej jak skromne wyżywienie. Na śniadanie - niemal codziennie - chleb z marmoladą z brukwi, na obiad najczęściej kaszę pęczak na gęsto, słabo, albo wcale nie okraszoną. Agnieszka, po wojnie, przez długie lata nie mogła na nią patrzeć, nie mogła jeść takiej kaszy.

W sklepie od jakiegoś czasu pracowała też kuzynka Agnieszki, Nisia. Wysoka, o dużych ciemnych oczach, pięknie wykrojonych ustach i ładnych zębach. Była podobna do Elżbiety Barszczewskjej ze Znachora. Chyba jeszcze ładniejsza. Była zdolna, pracowita i nieco ostrożniejsza od Agnieszki. Przed wojną ukończyła drugą gimnazjalną w Grudziądzu. Była nie tylko jej kuzynką, ale i przyjaciółką. Któregoś dnia jadły obie śniadanie - jak zwykle - w dużej kuchni od strony podwórza. Mały, dwuletni Rudi siedział z dala po przeciwnej stronie na nocniku. Obok stała jego babcia, nazywana przez wszystkich Ohmą. Była to spokojna, starsza kobieta, małomówna. W pewnym momencie, na prośbę dziecka, dała mu do zabawy stojący w kącie sztandar. Polski sztandar Powstańców i Wojaków, ufundowany tuż przed wojną. Agnieszka nie pamięta przez kogo; nie pamięta także nazwiska założyciela tej organizacji. Na jednej stronie sztandaru był wyhaftowany piękny, biały Orzeł w koronie oraz napis "Bóg, Honor i Ojczyzna". Na drugiej Matka Boska Częstochowska z napisem "Królowo Polski módl się za nami". Mały Rudi zszedł z nocnika i gołą pupą siadł na sztandarze. Agnieszka zerwała się ze stołka. Ze łzami w oczach krzyknęła:

- To nasza świętość! Nasza świętość! - i odebrała chłopcu sztandar.

Zwinęła go szybko i pobiegła płacząc do ogrodu. Ogród był jakby zaczarowany. Wydawał się ogromny, pełen wiosną pachnących, półdzikich bzów. Jeśli obie z Nisią miały choć chwilę czasu, spędzały ją w nim. Szukały zapomnienia w czasie niewoli, upajały się zapachem kolorowych kwiatów, wtulały w nie twarze, całowały. Zapach bzów... Jakże go określić? - cudownie piękny, oszałamiający, niepowtarzalny.

Agnieszka biegła więc ze sztandarem przez ten ogród, aż do przeciwległego płotu przy drodze. W rogu ogrodzenia była dziura. Przełożyła przez nią sztandar, przysypała piaskiem, przykryła drobnymi gałęziami i wolno już wróciła do sklepu. Była pewna, że Ohma powie o tym synowi. Tak się też stało. Za dwa dni przyjechali gestapowcy. Było ich dwóch. Herr August kazał Agnieszce przygotować piwo i przynieść na zaplecze. Drżała ze strachu.

- Fräulein, co zrobiłaś z tym polskim sztandarem? - zapytał jeden z nich.

- Spaliłam.

- Spaliłaś? Gdzie?

- Na łąkach wracając po pracy do domu - skłamała.

- Jeśli to nieprawda, jeśli go gdzieś w okolicy znajdziemy - czy wiesz co cię czeka?

Agnieszka milczała. Nogi się pod nią ugięły.

- Ja jej wierzę, panowie - niespodziewanie i ku jej zdumieniu wtrącił Herr Kutscher - Jest na tyle roztropna, że wie czym grozi przechowywanie polskich sztandarów, choć jest zwariowaną Polką. Ale pracuje bardzo dobrze.

- Dlaczego on to zrobił? Dlaczego? - głowiła się Agnieszka. - Chyba dlatego jedynie, że jestem mu potrzebna do pracy w sklepie, do kontaktów z polskimi klientami, Ani on, ani jego żona, ani Ohma nie znają języka polskiego.

A prawda ze sztandarem była inna. Po południu, w dniu tego zdarzenia, przyszła po zakupy sąsiadka Herr Augusta, pani Borykowska (imienia Agnieszka nie pamięta). Lubiła Agnieszkę i starała się u niej kupować. W sklepie było pustawo. Agnieszka opowiedziała jej o sztandarze.

- Jak będziesz wracała z pracy, postaram się przechodzić obok miejsca, gdzie go ukryłaś. Zabiorę sztandar i schowam.

Wieczorem w pobliżu nie było nikogo. Pani Borykowska ukryła go pod dużym fartuchem, ręce położyła na brzuchu i poszła wzdłuż płotu, po zewnętrznej stronie ogrodu, do domu. Było już prawie ciemno. W chlewiku dla prosiąt wykopała spory dół, przyświecając sobie lampą naftową. W nim ułożyła - owinięty uprzednio w jakiś stary koc - sztandar. Zasypała ziemią. Tak przechował się kilka tygodni. Do czasu, kiedy Niemcy z psami owczarkami rozpoczęli w okolicy różne przeszukiwania. Nikt nie wiedział, czego szukają. Wtedy - jak po latach przyznała się Agnieszce - zlękła się. Odkopała ów sztandar i... faktycznie, z bólem serca, spaliła.

Święto Niepodległości - 11 Listopada, przeżywało się w tym zniewolonym okresie bardzo boleśnie. Było to drugiego roku okupacji. Agnieszka spieszyła przez łąki do pracy. A powinna do szkoły, na radosną, świąteczną uroczystość. Słońce świeciło słabo, jeszcze lekki szron otulał jesienne trawy. Żal ściskał serce. Wyjęła z kieszeni kawałek papieru. Musiała zapisać.

Gdzieś w dali - zda się - biją dziś dzwony.

Głos ich po świecie daleko rozbrzmiewa,

jęczy i płacze żałośnie i Ciebie woła.

Potem staje się cichszy, głuchy, rozmodlony,

jak rozmodlone, senne, przydrożne drzewa

stojące jak okiem sięgnąć - dookoła.

Ojczyzno gdzie jesteś?

Czy ty nie słyszysz milionów wołania?

Czy jesteś od nas tak bardzo daleka?

Czy może zamknięta gdzieś w głuchym więzieniu?

Czy Ci żałoba oczy czernią zasłania,

że nie widzisz jak lud Twój Cię pragnie,

jak na Cię czeka

pełen gorącej tęsknoty i łez w osamotnieniu?

Ojczyzno, gdzie jesteś!

Herr August nie włączał się zbytnio do interesu sklepowego. Jednak, kiedy coś poszło nie tak, był groźny. Kiedyś, w czasie zimowego, mroźnego wieczoru, szefowa kaza-a Agnieszce przed zakończeniem pracy sprawdzić i ewentualnie domknąć korki przy kadzi z syropem. Kadź stała w pomieszczeniu przeznaczonym na drugą restaurację. W jednym z okien szyba była pęknięta. Agnieszka domknęła korki na ile mogła, ile miała sił. Wydawało się, że dobrze. Następnego dnia rano wszedł tam Herr Kutscher. Cały syrop, zmarznięty na kość, leżał na podłodze. Mróz w nocy wysadził korki. Herr August wściekł się.

- Weźmiesz za karę łyżkę stołową i nią zbierzesz syrop z podłogi.

Agnieszka się rozpłakała. Ręce marzły nieludzko. Szef tymczasem wziął dubeltówkę i raz po raz - przed oknami tego nieszczęsnego pomieszczenia - strzelał.

Swego czasu Agnieszkę i Nisię zaciekawił na strychu murowany komin. Przechodziły obok niego często idąc do pokoju, z którego uczyniono magazyn. Wokoło komina wystawał murek o szerokości mniej więcej sześćdziesięciu centymetrów. Do niego, z przodu, przystawiona była drabina.

- Musimy tam wejść, choćby z ciekawości - powiedziała Agnieszka.

Weszły. Zobaczyły pełno starych śmieci. Już chciały schodzić, kiedy coś jakby błysnęło. Agnieszka się nachyliła. Żal i ból ścisnął serce. W smieciach leżała... niklowa figura Chrystusa. Ta sama z Krzyża w parowie. Piękna i... smutna. A wyraz twarzy taki łagodny. Ze czcią ją podniosła. Przytuliła.

- Jak mogli, jak mogli - powtarzała. - Musimy uprzątnąć to miejsce.

Tak zrobiły. Starannie położyły Świętą Figurę z powrotem. Pod głowę podsunęły znalezioną w śmieciach deseczkę. Kończyła się przerwa obiadowa.

- Postaramy się o jakieś kwiaty i będziemy tu przychodzić.

Przychodziły. Przynosiły świeże kwiaty, usuwały stare. Kiedyś zobaczyła je, jak z kwiatami wchodziły na strych, Ohma. Wkrótce Agnieszka usłyszała z drugiego pokoju na strychu, niedaleko komina (drzwi były uchylone, czego wcześniej nie zauważyła) głos szefa:

- Komm hier, Mädel. Chodź tutaj, dziewczyno.

Poszła. Hen Kutscher leżał na metalowym łóżku odpoczywając, niby przypadkowo. Ku zdziwieniu Agnieszki był spokojny. Stanęła w progu.

- Warum machst Du das? Das ist doch ein Jude. Dlaczego to robisz? To jest przecież Żyd.

- Vor allem Gottes Sohn. Przede wszystkim Syn Boży - odpowiedziała bez wahania.

I kwiaty przynosiły nadal.