banner
***

Wiosną 1942 roku, Gauleiter Albert Forster z Gdańska ogłosił obowiązek nadania dowodu osobistego każdemu mieszkańcowi zajętych przez Niemców terenów. Było to sprytnie pomyślane. Przy jednym ogniu pieczono dwie pieczenie. Po pierwsze dzielono Polaków - o czym za chwilę. Po drugie dążono do zasilania armii niemieckiej Polakami, wywodzącymi się od pokoleń z Pomorza. Niemcy tracili bowiem na froncie rosyjskim coraz więcej żołnierzy, również z powodu silnych tam mrozów. Był to zamiar raczej nie nagłaśniany. Z początku całą akcję traktowano jako spis ludności. W określonym dniu należało zgłosić się do niemieckiego, miejscowego urzędu gminnego w Piaskach. Obowiązek ten mieli wszyscy, którzy ukończyli osiemnasty rok życia. Agnieszkę dotyczyło to również. Nie poszła.

- Wo ist heute Deine Stelle? Gdzie jest dzisiaj Twoje miejsce? - zapytał Herr August. - Wo soIlst Du heute sein? Gdzie powinnaś być dzisiaj?

- Bei der Arbeit. Przy pracy - odpowiedziała.

- Bei der Arbeit?! - zdenerwował się bardzo.

Przez cały dzień Agnieszka była mocno niespokojna. W uszach brzmiały jej usłyszane rano słowa brata Jerzego.

- Wy odzyskacie wolność. Ja marnie zginę.

Dzień wcześniej umówił się z nią, że nigdzie nie pójdą. Na jej zdziwienie następnego dnia rano, powiedział tylko jedno słowo.

- Mama.

Prosiła go, podobnie jak i ojca, aby nie narażali siebie i całej rodziny.

- Już i tak mają cię na oku - mówiła do męża. - Naraziłeś się kilka razy. Tym razem nie ominą ani ciebie, ani rodziny prześladowania z ich strony. Niechybnie obóz. A Lonia i Stefka jeszcze małe... Polek też.

Poszedł więc z ciężkim sercem.

Dowody osobiste były podzielone na kilka grup. W marcu 1941 roku na terenach włączonych do Rzeszy Niemcy ogłosili utworzenie "Niemieckiej Listy Narodowej" (Volkslisty)6). Według niej ów podział obejmował:

1. Osoby narodowości niemieckiej występujące czynnie na rzecz niemczyzny za czasów polskich.

2. Niemców zachowujących się biernie do Rzeszy.

3. Ludność niemiecką, która się rozpłynęła w narodzie polskim, a więc współmałżonków osób narodowości niemieckiej. Mazurzy i Kaszubi - byli traktowani jako osobna narodowość. (W praktyce zaliczano tu również tubylczą ludność polską.)

4. Jednostki spolonizowane.

Kwalifikacja przez Niemców osób do grupy trzeciej to nieporozumienie! Byli to przecież Polacy mieszkający, można rzec od zawsze, na Pomorzu, na terenie dawnego zaboru pruskiego. Niemcy nazwali ich eingedeutsch (zniemczeni). Zniemczeni? Kiedy? Gdzie? Większość z nich, poza starszymi osobami, pamiętającymi czasy zaboru pruskiego, nie znała w ogóle języka niemieckiego. Nie prowadzono żadnej akcji ich zniemczania itp. Przodkowie w rodzinie Agnieszki od wielu pokoleń wstecz nosili takie polskie nazwiska jak: Makowski, Groszewski, Urbanowski, Pozorski, Niedzielski, Tomaszewski, Borcanowski, Krasiński, Bączkowski, Groszkowski, Zakrzewski, Grabowski, a także później: Długoński, Biernatowski, Kalkowski... i inni. Jak to? To miałaby być według trzeciej grupy wymienionej listy, nadawanej z reguły ludności tubylczej, ludność niemiecka, która rozpłynęła się w narodzie polskim?...! Polacy rozpłynęli się w narodzie polskim?! A grupa czwarta "Jednostki spolonizowane"? Takie jednostki to na Pomorzu raczej rzadkość. Na ten temat najprawdopodobniej nie przeprowadzono żadnych badań. Czyżby więc tym podejściem Niemcy próbowali znacznie pomniejszyć faktyczną liczbę Polaków na terenie tak zwanego Korytarza, czyli na Pomorzu?!

Trzeba podkreślić, iż w praktycznym nadawaniu dowodów osobistych zauważono - w stosunku do ich wyżej wymienionego podziału - pewne odstępstwa. A mianowicie: Niemcy mieszkający na Pomorzu sprzed drugiej wojny światowej otrzymali dowody osobiste II grupy; Polacy mieszkający od zawsze na Pomorzu, na terenie dawnego zaboru pruskiego - III grupy. W przypadku ludności objętej trzecią grupą badano pochodzenie od trzech pokoleń wstecz. Niemcy mieli najprawdopodobniej przygotowane na tę okoliczność odpowiednie dokumenty z Urzędu Stanu Cywilnego. Natomiast Polacy, którzy przybyli na teren Pomorza po pierwszej wojnie światowej, otrzymali dowody tożsamości, tak zwane Kennkarty. Ich synów nie wcielano do wojska niemieckiego, ani później tych Polaków z reguły nie wywożono na roboty do Rosji.

Przy odbieraniu dowodu należało złożyć swój podpis. Ojciec Agnieszki przeczuwał, co się za tym kryje. Wahał się, kluczył.

- Co to znaczy panie Groszkowski? - pokazali dokumenty. - Rodzice pana urodzili się i mieszkali na Pomorzu w czasie zaboru pruskiego wtedy a wtedy... Rodzice rodziców obojga stron, czyli dziadkowie wtedy a wtedy... Pradziadkowie wtedy a wtedy... Zgadza się, czy chce pan zaprzeczyć? Nie zaprzecza pan? Więc niech pan potwierdzi.

Nie mógł zaprzeczyć. Ze złamanym sercem, z poczuciem, że został pokonany wracał do domu.

- Jerzy, co będzie z Jerzym, najstarszym synem?

Agnieszka otrzymała dowód zaocznie. Nigdy tego dowodu nie wzięła do ręki. Nigdy z niego nie korzystała. Jak dotąd - żyła bez niego. Jakoś się udawało. Ale Jerzy musiał włożyć wrogi mundur. Przeżywał to bardzo. Przeżywała cała rodzina.

- Obiecuję ci - mówił do Agnieszki - pożytku ze mnie nie będą mieli. Przy pierwszej okazji ucieknę do Rusków.

Agnieszka płakała. Nie trwało długo, jak trafił do karnej kompanii gdzieś w Jugosławii. Podobno kpił i żartował z przełożonych, omijał - gdzie się dało - wydawane polecenia itp. Pewną próbkę zachowania Jerzego miała rodzina okazję zobaczyć w pierwszych dniach wojny. Któregoś wieczoru przyszedł do ich domu czternastoletni Günther Stener, syn Bürgermeistra. Ubrany już w mundur Hitler Jugend stanął na progu kuchni i głośno zawołał "Heil Hitler!". Jerzy siedział przy oknie. Wstał, wyprężył się nienaturalnie i nic nie odpowiadając zamachnął prawą ręką aż za plecy. Günther już więcej ze swoim pozdrowieniem nie wyskoczył.

Jerzy, jak wspomniano, przebywał dłuższy czas w Jugosławii, gdzie walczono z miejscową partyzantką, ukrywającą się w górach. W końcu - po wkroczeniu tam armii sowieckiej - uciekł do Sowietów czy też wzięto go do niewoli. Jak było naprawdę, nie wiadomo. Mama Agnieszki, świadoma, że poświęcił się dla rodziny, myślała o nim stale.

Synku mój!

Już tyle czasu jak Ciebie tu nie ma,

ja ni na chwilę zapomnieć nie mogę,

każdy dzień wieści na gorsze zamienia,

w ciemniejszą, niepewną prowadzi nas drogę.

Synku Ty mój!

Codziennie z rana, codziennie wieczorem

o Twój szczęśliwy powrót szepczę pacierze,

myślami stęsknionego serca Cię gonię

i kiedy smutek mnie całą w swoje ręce bierze,

kiedy lękam się i drżę o przyszłość Twoją, o los Twój,

wtedy gorzkie łzy matki długo w noc za Tobą ronię

i płaczę po Tobie.

Synku Ty mój!

Jak cień nieodostępny chodzisz za mną wszędzie,

Twa twarz przedroga, Twe oczy dobre, kochane.

Czasem patrzysz tak długo na mnie,

tak smutne rzucasz spojrzenia.

Chcesz rozweselić me serce rozłąką złamane

i zupełnie jak kiedyś -

uśmiechniesz się czasem.

Kiedy ten uśmiech radosny będzie?

Zdaje się, głos Twój wciąż woła: Mamo!

Synku! Serce moje tęsknota za Tobą rozrywa,

łzy matki na każde wspomnienie z oczu wyciska.

Często zrywam się w nocy z posłania

i kiedy prawie rozpaczy żem bliska,

zda się, przy łóżku mym stoisz

i słyszę Twoje gorące wołania...

Choć wojna Cię od nas przemocą odrywa,

chcesz mnie pocieszyć żeś dzielny,

że się nie lękasz, niczego nie boisz.

A kiedy oczy otworzę przestraszone,

zamiast Ciebie - pustkę widzę ciemną

i próżnię bezdenną, głuchą...

I sny moje przez nią skradzione!

Może Ty czekasz wieści ode mnie?

Może Ci źle?

Możeś głodny, zziębnięty, niewyspany?

Może tęsknisz za domem? Za rodzinną ziemią?

I duch Twój smutkiem stroskany?

Może Ci trzeba mojej pomocy,

może sam jeden idziesz na bój?

Ach, gdybym przy Tobie być mogła...

Synku Ty mój!

Serce Cię moje błogosławi dzisiaj:

Niech Bóg przedobry ma Cię w Swej opiece.

Bo ja już czuwać nad Tobą nie mogę.

I niech, kiedy iść będziesz dalece,

światło nadziei

na powrotną rzuci Cię drogę!

Wróć nam do domu, - odezwij się do nas.

Nie milcz już dłużej!

Bo woła Ciebie matczyna tęsknota,

woła miłości jej zdrój,

woła serce, które w bólu się miota,

wołają łzy moje...

I głos ten usłyszeć musisz.

Synku Ty mój!

Pewnego pięknego czerwcowego dnia 1943 roku Agnieszka wracała nieco wcześniej do domu. Szła wolno ścieżką między strugą, a polem wdychając zapach nagrzanego słońcem zboża. Nikogo więcej nie było. Jasne, błękitne niebo w górze, szum strugi pracowicie, jak zawsze, płynącej do młyna pani Corradini w Rudzie, a po prawej ręce wysokie zboże. Nie musiała ukrywać łez. Generał Władysław Sikorski był jej i ojca i... tylu, tylu Polaków nadzieją. Chyba jedyną nadzieją. Często szeptano w ukryciu:

- Słoneczko wyżej, Sikorski bliżej.

A teraz nie żyje. Zginął w katastrofie lotniczej nad Giblartarem. Nie żyje..., a wokół słońca pełno.

- Nic ono nie rozumie? Tak zabrać, tak wyrwać ludziom nadzieję?!