banner
***

Praca w firmie Augusta Kutschera dawała się Agnieszce coraz bardziej we znaki. Stawała się apatyczna, źle jadła, z każdym dniem traciła apetyt, mało rozmawiała. Gasł jej uśmiech, nawet do polskich klientów. Zachorowała. Przeleżała w domu trzy tygodnie.

- Trzeba zmienić pracę, otoczenie - radzono.

Tego zdania był nawet niemiecki lekarz.

- Ale jak to zrobić? Jak?

Wtedy z pomocą przyszedł pan Paweł Pawski z Grudziądza. Elegancki, wykształcony pan. Przed wojną ukończył studia w Wyższej Szkole Handlowej w Poznaniu. Wkrótce potem został głównym księgowym w firmie Herzfeld & Victorius w Grudziądzu. Niemcy zatrzymali go na tym stanowisku, jako że dobrze znał wszystkie zawiłości firmy. Jak bardzo był im potrzebny niech świadczy fakt (o którym opowiadano), iż postarali się o zwolnienie go z obozu koncentracyjnego w Stutthofie, dokąd został po wkroczeniu hitlerowców do Grudziądza wywieziony. Pan Pawski po rozmowie z Agnieszką zgłosił do Arbeitsamtu (Niemieckiego Urzędu Pracy) za pośrednictwem kierownictwa firmy zapotrzebowanie na siłę (pomoc) biurową. Udało się. Pomógł już wielu Polakom, w różny sposób. Także finansowo.

Agnieszka pracowała tam od jesieni 1943 roku do końca wojny. Wynajmowała u znajomych mały pokój przy ulicy Solnej. Wolne godziny po pracy spędzała najczęściej sama. Otwierała zeszyt z wierszami.

Tak szaro - tak smutno na świecie,

smutniej jak w inne dni...

Oczekiwany głos dzwonów nie leci,

ani radosnej wieści nie niesie.

Po ziemi rozsiewa perliste łzy.

Wolności nie ma jeszcze!...

Nie cieszy nas żadna radość.

Myśli błądzą we wspomnieniach sprzed lat,

pukają do serc sprzed lat,

by ujrzeć tam promień jaśniejszy.

Chodzą od chat... do chat

- ale tam ciemno.

Wolności nie ma jeszcze!...

W Grudziądzu dowiedziała się o dzieciach wywiezionych przez Niemców z Zamościa. Wagony towarowe stały z tymi dziećmi na stacji kolejowej. Widok był wstrząsający.

Słyszałam o dzieciach małych opowiadanie,

które rączyny w górę uniosły

i proszące zanosząc do ludzi błaganie:

"Kupcie nas", "Chleba nie mamy" - wołały.

Jak z każdą chwilą prośby tych małych rosły,

że zimno im - płakały...

Agnieszka była poruszona do głębi. Budziła się w nocy. Na próżno próbowała zasnąć.

Płacz dzieci znów słychać tęskliwy,

co matki więcej nie mają.

Te jęki do mnie w nocy przychodzą

- i żebrzą litości!

Czasem cichną zupełnie,

a czasem rozpaczliwie łkają.

Drugiego styczniowego dnia 1945 roku przyjechała do Agnieszki zupełnie niespodziewanie Kinga. Agnieszka bardzo kochała tę siostrę. Za jej serce, talent muzyczny, a nawet za urodę. Przyjechała bardzo zdenerwowana. Doniesiono na nią do gestapo. A było to tak. Od 25 grudnia 1944 roku do 1 stycznia 1945 roku było pięć dni świątecznych. Pięć wolnych - łącznie z niedzielami - dni od pracy. Kinga była zatrudniona w miejscowej leśniczówce jako pokojówka oraz opiekunka dwójki małych dzieci niemieckiego leśniczego Ewalda Zielke. Wstawała około godziny czwartej i dzień po dniu spieszyła sama - jesienią i zimą - przez ciemny las do pracy. Wracała późnym wieczorem. Z tych pięciu świątecznych dni Kinga prosiła żonę leśniczego Hildegardę o choćby jeden wolny dzień. Nie zgodziła się. Miała umówione gościnne wizyty w pobliskich majątkach ziemskich. Jej mąż był na froncie wschodnim. W domu była jeszcze w pełni sił babcia dzieci. Kinga poprosiła więc ją, aby choć w Nowy Rok mogła pozostać w domu. Chciała trochę odpocząć, a także spotkać się z rodziną i narzeczonym. Niedawno bowiem zaręczyła się z Zygmuntem, 27-letnim, przystojnym blondynem. Jakaż to była piękna para. Byli zaręczeni mimo, iż oficjalnie Polakom nie wolno było zakładać rodziny. Chodziło o biologiczne wyniszczenie polskiego narodu, szczególnie na terenach tak zwanego Korytarza. Mama - w obawie o bezpieczeństwo Kingi - prosiła, aby nie nosiła obrączki, przynajmniej do pracy. Prosiła również, aby nie rozmawiała głośno po polsku.

- Mamo, jestem Polką i tylko tak będę rozmawiała. To mój język ojczysty. Jestem w swoim Kraju. Nie podoba się im? Po co tu przyszli!

Nie chciała się też uczyć języka niemieckiego mimo, iż Agnieszka jej tłumaczyła:

- Narażasz się, a lepiej uważać. Spróbuj poznać język niemiecki choć trochę. Przecież dobrze jest znać język wroga. Ja uczę się z samouczka, czasem tatuś mi pomaga; chociaż prawdą jest, że podstawy tego języka zdobyłam w gimnazjum przed wojną.

Nie pomogło. Kinga mówiła po polsku. Nie uważała zbytnio nawet, kiedy do leśniczówki przyjeżdżali zaprzyjaźnieni gestapowcy. A teraz jeszcze te zaręczyny i to z Polakiem posiadającym, oprócz polskiego, obywatelstwo amerykańskie. Zygmunt urodził się bowiem w Ameryce, dokąd po pierwszej wojnie światowej wyjechali jego rodzice. To wszystko posłużyło żonie leśniczego do oskarżenia Kingi przed gestapowcami. Ale naprawdę była to równocześnie zemsta, że bez jej pozwolenia zostawiła dzieci pod opieką babci.

Przyjechawszy do Agnieszki Kinga prosiła, aby pójść z nią do niemieckiego urzędu pracy i dowiedzieć się, czy naprawdę Polakom nie przysługuje żaden świąteczny, wolny od pracy dzień w ciągu całego roku.

- To przecież niemożliwe - łudziła się.

Agnieszka, pełna obaw, ale i trochę nadziei, poszła z siostrą do Arbeitsamtu. Urzędniczka podniosła głos.

- Czy nie wiecie, że Polacy są tylko do roboty? Że mają pracować i słuchać Niemców, a nie świętować?!

Załamana Kinga wróciła do domu. Miejscowa policja już na nią czekała. Nie pozwolono jej niczego zabrać i zawieziono do gestapo w Grudziądzu. Była sroga zima. Agnieszka starała się odwiedzić Kingę w areszcie. Nie pozwolono na widzenie. Uprosiła tylko, aby siostrze oddano przybory do mycia, grzebień, ciepły szal i trochę wędliny. Wędliny nie przyjęto.

- Co robić? Co robić? Jak ją ratować?

Agnieszka nie miała spokoju. Podobnie i rodzice. Poprosiła pana Pawła Pawskiego, aby pomógł napisać podanie do gestapo, wyjaśniające, że siostra nie uczyniła nic złego. Napisał. Agnieszka, mimo strachu, poszła z tym pismem do budynku Geheime Polizei, czyli tajnej policji, zwykle omijanego z daleka. Mieścił się przy ulicy zwanej potocznie Polizeistrasse, prowadzącej do grudziądzkiej fabryki wyrobów gumowych, nazywanej Gumówką.

- Gestapowiec, do którego masz się zgłosić, ma czarną bródkę i ma w Grudziądzu opinię mniej srogiego od innych - informował Agnieszkę pan Pawski.

Portier po wylegitymowaniu (miała zaświadczenie z miejsca pracy) i dokładnym skontrolowaniu torebki podał odpowiedni numer pokoju. Nacisnął jakiś guzik. Otworzyły się automatycznie duże drzwi i Agnieszka znalazła się w długim korytarzu. Panował tam półmrok. Z lamp na ścianach, w kształcie trupich czaszek, sączyło się blade światło. Strach zmroził plecy Agnieszki, ścisnął gardło. Szukała wskazanego pokoju. Po chwili gestapowiec skrupulatnie czytał podane mu pismo.

- Tak, twoja siostra jest u nas, w areszcie. Przesłuchiwaliśmy ją. Musi jednak ponieść karę.

Zobaczywszy łzy w oczach Agnieszki, dodał:

- Pozostanie tu kilka tygodni. Będzie pomagała w kuchni, obierała ziemniaki, sprzątała.

- Czy to tylko uspokojenie? Czy można mu wierzyć?

Jakże chciało się wierzyć... Jak bardzo chciała wierzyć.

Potem wypadki potoczyły się błyskawicznie. Front wschodni się załamał. Wprawdzie Niemcy wołali jeszcze: "Der Sieg wird unser sein! Zwycięstwo będzie nasze!", ale z terenów Rosji wycofywali się coraz szybciej. Wszystkie ważniejsze urzędy w Grudziądzu zaczęto ewakuować. Także tajnej policji. Aresztantów wywożono nie wiadomo dokąd. Po niedługim czasie Agnieszka spotkała Bronka Stopińskiego z Białego Lasu. Mówił, że widział na peronie w Grudziądzu jak policja z psami owczarkami prowadziła więźniów do pociągu, mającego odjechać w kierunku Bydgoszczy. Wśród aresztantów zobaczył Kingę. Z duszy przerażonej Agnieszki wyrwała się modlitwa:

Z więzień uwolnij ich Panie!

Z lagrów wyprowadź ich Panie!

Skróć czas pokuty.

Z wojny przyprowadź ich Panie!

I Kraj cierpieniem osnuty

niech zmartwychwstanie!