banner
***

Wieczorami - bywało - przychodzili do ojca Agnieszki sąsiedzi. Przychodzili w pojedynkę. A to pan Michał Rutowski, a to Wojciech Mierwa, a to Teodor Fryt. Pewnego wieczoru przyszli razem.

- Co to będzie, panie Groszkowski? Hitler zajmuje kolejne kraje Europy, jest już prawie wszędzie. Front wschodni przesuwa się coraz bardziej w kierunku Moskwy.

Ojciec Agnieszki zamyślił się. Nic nie odpowiedział. Po chwili wstał i wolnym krokiem poszedł do komórki. Stamtąd przyniósł kawałek gumy z dętki rowerowej. Stanął przed sąsiadami. Dalej nic nie mówiąc wolno naciągał gumę obiema rękami. Naciągał, naciągał... pękła od środka.

- Tak będzie - powiedział.

Agnieszka coraz bardziej przeżywała koszmar wojny. Tęskniła za bratem. Jego kolegów z sąsiedztwa też zabrano do wojska. Chodziły słuchy, że w którejś z okolicznych, dalszych wiosek syn uciekł rodzicom do lasu, aby uchronić się przed przymusowym wcieleniem do wrogiego wojska. Rozstrzelano całą rodzinę.

- Czy było to prawdą? A może sami Niemcy rozsiewali dla postrachu podobne informacje?

- Kiedy się skończy ta okupacyjna niedola? Kiedy?

Budziła się w nocy. Jeśli długo nie mogła zasnąć, wstawała wpatrując się w okno. Podziwiała księżyc nad lasem. Czasem był srebrzyście zimny, a czasem ogromny jakby rozpalony, czerwono - złocisty.

Cisza, ciemno, noc.

Olbrzymi księżyc wypłynął znad lasu

i tajemniczy smutek sieje wokoło.

Srebrem swej szaty przykuwa oczy

i wielbić się każe.

I zapominam o wszystkim...

Nie wiem czy mogę stać długo i patrzeć,

nie wiem czy starczy czasu,

by śmiało do ciebie piękności

podnieść swe czoło

i by tam inne, przyjazne zobaczyć twarze

Kiedy indziej, żeby zdławić rozpacz, powtarzała sobie:

Nie trzeba tęsknić ani śnić,

nie trzeba śmierci wołać do nas,

nie sztuka tchórzyć, sztuka żyć.

Śmierć sama do nas przyjdzie.

Bóg każe dalej w życie iść

i pomoc swą temu daje,

kto wierny życiu pragnie żyć.

Niekiedy wracała myślą do początków okupacji. Jakże chwytano się wtedy każdej nadziei, każdego pocieszenia.

- Tylko patrzeć jak zjawią się tu angielskie i francuskie samoloty. Przecież z tymi krajami Polska zawarła obustronny pakt przyjaźni - powtarzał ojciec Agnieszki.

Mijały długie, pełne wyczekiwania dni. Samoloty nie przyleciały. Wtedy Agnieszka uczepiła się myśli, którą - można rzec - zamęczała ojca.

- Wiesz, tatusiu, żeby tak tu kiedyś, po wojnie, powstała Zjednoczona Europa. Na wzór Stanów Zjednoczonych. No może niezupełnie na ich wzór. W Europie mamy różnorodność języków, kultur, ale mimo to... w jakimś stopniu jednak na wzór Ameryki. Skończyłyby się napaści jednego kraju na drugi. Skończyłyby się wojny. I ta okrutna nienawiść.

Jej sercem targały niepokoje. Tak duże, jak swego czasu silny, majowy wiatr drzewami. Zaskoczył Agnieszkę idącą przez wieś.

Dokąd tak pędzisz wichrze szalony,

czemu tak jęczysz żałośnie?

Czemu krzyk rzucasz na świata strony,

czemu nie śpiewasz o wiośnie?!

Czemu zawodzisz tak dziwnie bez echa,

czemu rozrywasz niebieskie błękity?

O spokój błaga Cię stara strzecha,

bo słabe są jej szczyty!

Wiatr jednak chmury przegania

i pędzi w dal nieginącą.

Rozrywa szafir nieba - i niebo zasłania,

a mnie zostawia samą - za Polską tęskniącą!...