banner
***

Czasami przychodził do sklepu Paul Herman. Przybysz z Reichu, z głębokich - jak mówiono - Niemiec. Z jakiego regionu nie wiedziano. Był postrachem okolicy. Wysoki, barczysty. Głowa prawie bez szyi, osadzona na niskim karku. Twarz najczęściej czerwona. Pił dużo i jeździł motocyklem.

Mieszkał w plebanii, w Sarnowie. Zajął całą. Przechowywał także klucze od kościoła. Przy sobie nosił stale długi pejcz, zakończony gumowymi kulkami. Bił nim często. Jadąc motorem, spotkawszy kogoś z Polaków, przystawał.

- Dlaczego nie usłyszałem pozdrowienia?

- Powiedziałem panu Gutten Morgen.

Zaklął.

- Co to za pozdrowienie! Mówi się Heil Hitler.

I było bicie. Następnym razem, ktoś ze strachu powiedział "Heil Hitler".

- Co ja usłyszałem? Ty taki, owaki nie jesteś godzien wymawiać imienia Führera.

Było bicie.

W czasie, kiedy kobiety żniwowały na polu, bywało, zatrzymywał motor i szedł do nich. Niektóre uciekały. Inne pracowały nadal.

- Donnerwetter! Do pioruna! - zaklął. - Co za porządki - krzyczał. - Nie umiecie pozdrowić jak należy? Nic nie słyszałem.

Nie mógł słyszeć jadąc na motorze! Bił, gdzie popadło.

Do kościoła w Sarnowie, parafianie chodzili przez piękny, długi parów, o którym tu już wspomniano. Niekiedy Herman zakradał się za krzewami lub drzewami, za każdym razem w innym miejscu, wypadał znienacka i bił pejczem. Za to, że idą do kościoła. Chodzili więc okrężną drogą, za młynem, nad stawami, nadrabiając jakieś półtora kilometra. Na początku okupacji, jak opowiadano ukradkiem, Herman napadał z kilkoma innymi mężczyznami (chyba z miejscowego Selbstschutz'u). Napadali zwykle w pobliżu kościoła, bijąc spieszących do niego kijami, pałkami itp.

Msza święta odbywała się co drugi tydzień. Z Chełmna przyjeżdżał ksiądz Alojzy Arendt. Zmuszony był prosić o klucze do kościoła. Nie zawsze je otrzymywał. Agnieszka pamięta, jak swego czasu stała dwie godziny z księdzem Alojzym oraz gromadką wiernych pod dużym kasztanem na cmentarzu, czekając na zmiłowanie Hermana. Padał ulewny deszcz. Nikt nie odchodził do domu. W końcu kościół otworzono. Czasem, w czasie odprawiania mszy świętej, Herman przychodził do kościoła w towarzystwie innych Niemców. Wchodzili na chór. Byli uzbrojeni. Stali butnie, w czapkach nawet w czasie Podniesienia. Ministrant szeptał o tym księdzu Alojzemu. On jednak dalej, spokojnie odprawiał mszę świętą. Kazania i spowiedź w języku polskim były zakazane już od dłuższego czasu. Mimo to księża słuchali spowiedzi w języku, jaki kto umiał. Ale ksiądz Stanisław Wojak przypłacił to obozem koncentracyjnym. Stamtąd nie powrócił nigdy. Ksiądz Arendt też nie przestrzegał tych zakazów, narażając życie. Bywało, że Herman niespodzianie wtargnął do kościoła z pejczem, w czasie mszy świętej. Wtedy ksiądz Alojzy natychmiast zmieniał jej odprawianie w języku polskim na język niemiecki.

O szkole dla polskich dzieci (nawet w języku niemieckim), polskich gazetach, książkach, słuchaniu radia z zagranicy nawet marzyć nie było można. W miastach, w publicznych miejscach, straszyły napisy:

- "Hier wird nur Deutsch gesprochen". Tu mówi się tylko po niemiecku.

Bardziej jeszcze przygnębiał, wręcz przerażał, inny napis:

- "Alle Juden und Polen müssen ausgerotten werden." Wszyscy Żydzi i Polacy muszą być wyniszczeni.

A kat ludności Pomorza, Gauleiter (wojewoda) Albert Forster, w czasie swego przemówienia w Grudziądzu w dniu 22 października 1939 roku oświadczył między innymi:

- "Polacy muszą być stąd czym prędzej usunięci". (jak podała Deutsche Rundschau z 23.10 1939r.)

Natomiast, w dniu 25 października 1941 roku Danziger Vorposten drukuje artykuł Forstera, w którym również pisze: "Po dziesięciu latach na Pomorzu mogą żyć tylko Niemcy. Język polski musi zostać całkowicie wytępiony." (powyższe informacje przeczytano 23.06.1947r. w Głosie Pomorza).

Za głośne mówienie po polsku, za tajne nauczanie, za czarny rynek ogłoszono srogie kary. Do kary śmierci włącznie. A jednak w 1940 roku powstała na Pomorzu Gdańskim Tajna Organizacja Wojskowa "Gryf Kaszubski". Prowadziła ona działalność sabotażową. Od 1942 do 1945 roku działała konspiracyjnie jako "Gryf Pomorski", kierując również walką partyzancką4). Działalność sabotażową prowadził także Związek Odwetu na Pomorzu5), będący w kontakcie z Poznańskim Związkiem Odwetu, kierowanym przez dr med. Henryka Witkowskiego, wielkiego społecznika i patriotę, zwanego popularnie "Witaszkiem". Podobnie jak w Poznańskiem oraz wielu innych miejscowościach, nieomal na terenie całego kraju, prowadzono akcje sabotażowe, w ramach których - między innymi - podpalano młyny. I tak 13 maja 1941 roku spalił się wielki młyn w powiecie toruńskim Leibitscher Mühle. Straty były poważne. Zaś 14 maja tegoż roku wybuchł pożar w Toruńskich Zakładach Młynarskich Leopolda Richtera. Spłonął tam silos z dwoma tysiącami ton zboża i młyn do produkcji kaszy. W powiecie toruńskim płonęły dalsze młyny. Na południu Prus Wschodnich spłonęło osiem wielkich młynów. W sumie była to wielka akcja palenia młynów przeprowadzona konspiracyjnie przez polski ruch oporu.

Na ulicach miast i miasteczek Niemców było pełno. I to zarówno żołnierzy, jak i SS-manów. Także gestapowców. Uważać trzeba było na każdym kroku.

Mimo tego zastraszenia, mimo zakazów, Agnieszka przez pewien czas na początku okupacji uczyła języka polskiego okoliczne dzieci. Przychodziły rzekomo na lekcje religii. Uczyła bowiem posługując się katechizmem. Nie trwało to jednak długo. Herr Bürgermeister wezwał ojca Agnieszki na rozmowę.

- To się musi natychmiast skończyć. Jest młoda i głupia. Tym razem daruję.

Któregoś dnia do sklepu Augusta Kutschera przyjechał znowu Paul Herman. Był - jak zazwyczaj - wstawiony. Wszedł za ladę. Stanął obok Agnieszki. Klientów było dużo. Jak zwykle odpowiadała im po polsku. W pewnym momencie zrobił się czerwony ze złości.

- Wer bist Du? Kto Ty jesteś? - krzyczał podnosząc pejcz wysoko.

- Immer eine Polin. Zawsze Polką. - odpowiedziała, patrząc mu prosto w oczy.

Zdawało się, że lada moment, a uderzy. Agnieszka wytrzymała, nie spuszczała głowy. Nie uderzył.

Niekiedy trafiały się przecież i milsze momenty. Na początku jednej z tych okupacyjnych wiosen dostała od sympatycznego klienta bukiecik świeżych konwalii. Wzruszona ich delikatnym pięknem, napisała na skrawku papieru pakunkowego:

Dostałam dziś pierwsze konwalie białe

i chciwie wdycham ich czarowną woń.

Za oknem - zielone pola całe,

a przedziwna jasność rozpogadza moją skroń.

Wiosna.

Jak słodko pieści ten wyraz uszy,

jaką radością serce napełnia,

jak wspaniale gra w zakątkach duszy

i jaką lekkością barw me myśli ogarnia.

Wiosna!

Zimy, przez wszystkie lata wojny, były wyjątkowo srogie. Zwykle minusowe temperatury - ponad dwadzieścia stopni Celsjusza. Najczęściej minus dwadzieścia kilka, a bywało - dochodziły do minus trzydziestu. Odpowiedniego ubrania nie było. Mama uszyła Agnieszce z jakiegoś możliwego koca ni to sukienkę, ni to płaszcz. W nim Agnieszka i pracowała i miała na wyjścia. Jakże wypatrywała choćby nieznacznego ocieplenia. Żyła ciągłą nadzieją.

- Jutro, jutro może będzie lepiej. Może będzie mniejszy mróz, może zelży. Nie będzie tak skrzypiał pod nogami.

Często były też spore śniegi. Pewnego zimowego wieczoru Agnieszka wracała dość późno z pracy. Szła wysoko wałem nad strugą. Zbliżała się do łąk. Księżyc majestatycznie wędrował po niebie. Rzucał długie cienie po iskrzącym, lecz miękkim śniegu. Wokoło morze bieli. Nieskazitelnej bieli. Przystanęła. Za chwilę musi przeskoczyć strugę. Woda cicho szemrała, na wpół przykryta pulchnym śniegiem. Agnieszka rozejrzała się wokoło.

- Jakież to piękno. Urzekające piękno.

Z nieba spadają płateczki białe,

jak dobre wróżki lecą na ziemię.

Na świat rzucają szaty wspaniałe.

Niech słodko ziemia pod nimi drzemie...

A myśli lecą za płateczkami,

szybko jak one każą się gonić.

Zima dużymi idzie krokami,

przed zimnem jej trzeba się chronić.

Kominy, ulice, dachy i domy

śnieg sobą cichutko pokryje

i każdą chatkę, każdy mostek zgubiony

w skrzydła aniołów spowije...

Śnieg. Nie skąpił siebie. Kiedyś, na początku zimy, niespodziewany, puszysty obficie zasypał pola dalekie, lasy, drogi. Przykrył brudy ziemi...

Agnieszka niekiedy wspomina, jak w czasie młodzieńczych - właściwie jeszcze dziecięcych - lat lubiła chodzić z tatusiem na Pasterki. Po Wigilii w domu, po podzieleniu się białym opłatkiem z rodziną (koń i krowy otrzymywały różowy albo niebieski) szli przez otulone grubo puszystym śniegiem, piękne, rodzinne okolice, kilka kilometrów do Sarnowa. Tu i ówdzie, bliżej i dalej pod lasem przykucnięte chaty i większe domy z błyskającymi światełkami choinek w oknach. I ta cisza wokoło... Święta cisza z rozgwieżdżonym niebem.

Czasami w zimowy, niedzielny ranek, kiedy w Sarnowie w czasie okupacji nie było mszy świętej, szła Agnieszka z rodzeństwem do kościoła w Pilewicach, w dawnej gminie Piaski. Droga prowadziła przez las, w kierunku wschodnim. Była to właściwie aleja, wysadzona po jednej stronie wysokimi, białymi brzozami, po drugiej zadumanymi świerkami otulonymi grubo śniegiem. Pobliskie, inne świerki uginały się z lekka także pod jego ciężarem. Istna bajka. Osobliwy czar. Oczu nie można było oderwać. Zwykle jednak było bardzo mroźno. W tym czasie modne były "gazówki" - pończochy cienkie jak mgiełka. Tłumaczenia mamy, że można odmrozić nogi, można się zaziębić - nie pomagały. Po powrocie z Pilewic tatuś przyglądał się nogom, przyglądał fioletowo-bordowym na nich plamom.

- Nie powiem, nawet ładne kolory, nie powiem...

Na wsiach każdy polski dom, każde polskie gospodarstwo miało przydzielonego Treuhänder'a, to jest powiernika, dozorcę. W miastach również każde piętro czy parter domu miał swego anioła stróża. Zbyt głośno po polsku w domu lepiej nie było rozmawiać. Nad rodzicami Agnieszki czuwał Herr Lomke, sąsiad jeszcze sprzed wojny. Jego syn Ryszard uratował Agnieszkę, het przed okupacją, kiedy miała sześć lat. Pewnego zimowego dnia wyszli razem na bliski, zamarznięty staw, na ślizgawkę. W pewnym momencie lód się załamał i Agnieszka znalazła się pod nim. Ryszard był większy i starszy. Bez namysłu wszedł do wody i ją wyciągnął. To, że ojciec Ryszarda był Treuhänder'em rodziców Agnieszki, można uważać za szczęście. Herr Lomke przymykał niekiedy oczy a to na ilość mleka z kolejnego udoju, a to na ilość mąki do wypieku chleba a to na ilość jaj znoszonych przez własne kury. Polscy gospodarze, którym udało się pozostać na swoich włościach, byli na nich de facto bezpłatnymi robotnikami. Gross produktów zabierali Niemcy.

Od czasu do czasu, w niedzielne popołudnie młodzież spotykała się w umówionym, polskim domu. Wtedy trzeba było mieć się na baczności. Toteż Romek, brat Agnieszki, stawał na czatach. Krążył wokół domu, chodził wolno drogami obserwując, czy w pobliżu jest bezpiecznie. Nie szkodziło także uważać na spacerach do Spaleńca, uroczego jeziora w rodzinnym lesie. Chociaż - co było pewną zagadką - tam Niemców prawie się nie spotykało.

Spaleniec. Jak głosi legenda - w dawnych, bardzo dawnych czasach stał na jego miejscu kościół. Kiedy się spalił - zapadł głęboko w ziemię, aż wytrysnęła woda tworząc okrągłe, leśne jezioro z nenufarami, pachnącym tatarakiem na obrzeżach i białymi brzozami na jednym z brzegów. Podobno o północy pierwszego dnia Świąt Wielkanocnych można jeszcze usłyszeć głos dzwonów, wydobywający się z jego głębin.

Spaleniec. Urocze schronisko, odskocznia zapomnienia w tych ponurych czasach. Szło się do niego - zazwyczaj w niedzielne popołudnie - drogą leśną, mijając wiosną niebieskie przylaszczki, białe zawilce i konwalie. Czasem można było ujrzeć małego jelonka lub urokliwą sarenkę. Po czterdziestu minutach od wyjścia z domu pojawiało się - niemalże nagle - przed stopami, leżące nieco niżej, bajecznie piękne jezioro. Osobny, zda się ukryty przed złem, świat. Czasem Agnieszka, Kinga i Roman zabierali ze sobą bałałajkę, mandolinę i organki. Rozlegało się wtedy granie. Tęskne granie za wolnością, prawdziwym życiem i... prawdziwą, niezalęknioną młodością. A echo niosło to granie hen... w zasłuchaną, leśną dal.

Biały Las

Spaleniec, wg obrazu Cz. Olearskiej

Na te niedzielne spotkania przyjeżdżał też Janek z Torunia. Nie tylko kuzyn, ale i serdeczny przyjaciel. Agnieszka lubiła z nim rozmawiać, zwłaszcza na tematy religijne. Pewnej niedzieli zobaczyła go zatopionego, przed ołtarzem, w modlitwie.

- To przyszły kapłan - przemknęło jej przez myśl.

Tak się też po latach stało. Rozmowy z Jankiem były pomocne później, w rozmaitych życiowych sytuacjach. Kiedyś, po wielu długich latach, syn Agnieszki Krzysztof, myślący i dociekliwy młodzieniec, zapytał:

- Czy jeśli katolik przestaje praktykować, to przestaje być chrześcijaninem?

- A czy idąc ścieżką na szerokim gościńcu, zboczy się z niej w pewnym momencie - to przestaje się iść gościńcem?