Karnawał to okres zimowych balów, maskarad, pochodów i zabaw. Rozpoczyna się najczęściej w dniu Trzech Króli, a kończy we wtorek przed Środą Popielcową, która oznacza początek wielkiego postu i oczekiwania na Wielkanoc.
Orszak Dionizosa
W niektórych krajach do dzisiaj kultywowane są dawne średniowieczne zwyczaje karnawałowe. Oprócz słynnej imprezy w Wenecji, są one organizowane również w Nicei we Francji, w Kolonii, w Niemczech i w Lazie, w Hiszpanii, no i oczywiście w brazylijskim Rio de Janeiro. Gdzie tkwią jednak jego początki?
Karnawał zrodził się w starożytnej Grecji i związany był z trwającym kilka dni świętem Dionizjów, podczas którego czczono Dionizosa - boga wina i oddawano cześć jego rozpustnemu orszakowi. Obyczaj ten kontynuowano później w antycznym Rzymie, gdzie znany był pod nazwą Saturnalii. Tam Dionizosa nazywano Bachusem, a zwyczaj polegał na zamianie ról pomiędzy panami i niewolnikami. Stąd też przejęli go najpełniej Wenecjanie. Za ich sprawą rytuał rozprzestrzenił się w średniowieczu po Europie.
Słowo "karnawał" pochodzi z języka włoskiego (carnavale) i dosłownie oznacza "żegnaj mięso". Pochodzi od łacińskiego terminu carnisprivium oznaczającego "mięso precz" czyli "pożegnanie z mięsem", stąd staropolskie mięsopust (określający tym jednak ostatnie dni karnawału) oraz bóg Carnisprivium, przed którym przestrzegali kaznodzieje. Słowo "karnawał" nawiązuje także do łacińskiego "carrus navalis", jak w starożytnym Rzymie zwano łódź na kołach - ukwiecony rydwan boga Dionizosa.
Z obchodów karnawałowych w tamtym czasie słynęła przede wszystkim Wenecja, a po jej upadku w XVIII w. - Rzym. Niemal równie huczny bywał w tamtych czasach karnawał w Hiszpanii, Portugalii i we Francji, bawiono się także w Niemczech, Czechach, na Rusi i na Bałkanach, docierając również do Polski wraz z królową Boną, co nie znaczy, że wcześniej nie były znane huczne zabawy związane z końcem starego i początkiem nowego roku, gdyż pogańscy jeszcze Słowianie czcili tę datę jako święto zwycięskiego słońca - zimowe przesilenie.
Włoski karnawał zyskał sobie też inne, czysto polskie nazwy takie jak: zapusty czy mięsopust. Zachowała się w folklorze polska opowieść wyjaśniająca nazwę zapusty. Według niej istniał u Słowian zwyczaj przebierania na początku nowego roku młodego chłopaka w odświętny strój i zimozielone gałązki. Sadzano go na beczce na sankach i wieziono w towarzystwie wesołego orszaku. Chłopca takiego nazywano Pustem - symbolem wesołości i pustoty, a cały orszak szedł za Pustem. Miało to tłumaczyć, skąd wzięła się polska nazwa karnawału i zwyczaj kuligów.
Mięsopust
Jak wskazuje geneza nazwy, karnawał jest to więc huczne pożegnanie mięsnych dań przed nadchodzącym Wielkim Postem, dawniej przestrzeganym znacznie bardziej rygorystycznie niż dziś. W przeszłości przez całe 40 dni nie jadano żadnych dań mięsnych, a w środy i piątki poszczono o chlebie i wodzie.
Jak obchodzono mięsopuście w dawnej Polsce możemy się dowiedzieć z XV wiecznych tekstów kazań, w których uchowni piętnowali zwyczaje obchodzenia ostatnich dni karnawału, które kultywowano w ówczesnej Rzeczypospolitej już od stuleci. Najwięcej opisów mięsopustnych szaleństw można znaleźć w kazaniach na Pięćdziesiątnicę, czyli ostatnią niedzielę zapustną. Wedle opinii średniowiecznych duchownych, panowanie nad ludźmi obejmował wówczas bóg Carnisprivum. Jego kapłanami i urzędnikami byli histrioni (aktorzy i wesołkowie strojący błazeńskie figle), jokulatorzy (autorzy i wykonawcy pieśni ludycznych), muzycy, śpiewacy i śpiewaczki. Uważano, że to oni za sprawą szatana, powodowali, iż najspokojniejsi nawet ludzie porzucali jakby w obłędzie swe zwykłe zajęcia, by oddawać się obżarstwu, pijaństwu i rozmaitym grzesznym zabawom na ulicach, placach i w karczmach. W barwnym korowodzie przemierzającym miasta krążyli wówczas przebierańcy, mężczyźni przywdziewali szaty niewieście, a kobiety wkładały męskie stroje. Szaleńczym tańcom przygrywali na piszczałkach i cytrach muzycy. Wszędzie słychać było bezwstydne słowa i piosenki rozniecające cielesne żądze. Ołtarzem boga Carnisprivium stawał się brzuch i ciało każdego człowieka.
Tak obchodzono mięsopuście w Polsce już w epoce średniowiecza. Tymczasem okres ten jawi się w naszej świadomości jako czasy, w których ludzie spędzali życie jedynie na modlitwie i pokucie, czekając na nadchodzącą śmierć. Jakie zgorszenie musiały jednak siać zabawy towarzyszące obchodom mięsopustu? Niech świadczy o tym chociażby fakt, iż ówcześni kaznodzieje sam taniec nazywali nawet "diabelskim kręgiem". Śpiew w wykonaniu kobiety uważano również za coś skrajnie nieprzyzwoitego. Mówiono, iż niewiasta która śpiewa oddaje wówczas cześć diabłu. Udział w korowodzie lub nawet przyglądanie się mu, czy też słuchanie pieśni uchodziły za ciężkie grzechy, za które człowiekowi groziło potępienie. Temperament ludzi starali się studzić duchowni, zwalczając zabobon i relikty pogaństwa. Upominali wiernych, aby wyrzekli się doczesnych uciech, bo życie jest tylko chwilą, a świat w którym żyjemy "cuchnącą stajnią". W XVI w. Grzegorz z Żarnowca twierdził, że większy zysk czcimy diabłu trzy dni rozpustnie mięsopustując, aniżeli Bogu czterdzieści dni nieochotnie poszcząc". "Mięsopusty od czarta wymyślone bardzo pilnie zachowują - biadał ks. Wujek w XIX w.
Zastanawiające jest jednak skąd się brała taka popularność i siła karnawału, doprowadzająca do tego, że ludzie zaczynali robić rzeczy, które całkowicie przeczyły ówczesnym normom obyczajowym, a nawet religii. Można przypuszczać, iż zwyczaj mięsopustu, chociaż oficjalnie potępiany, posiadał ciche przyzwolenie. Był on sposobem na wyładowanie wszelkich negatywnych emocji, które krępowały ludzi na płaszczyźnie społecznej (podział na stany), obyczajowej, moralnej i religijnej, a które gromadziły się w mieszkańcach w ciągu roku. W czasie karnawału każdy stawał się całkowicie wolny i mógł łamać nieprzekraczalne zazwyczaj bariery. Później nastawała Środa Popielcowa - głowy nikczemnych ludzi posypywano popiołem i Wielki Post - czas pokuty.
O panujących wówczas zwyczajach pisali także poeci. Mikołaj Rej ujął je w następujących strofach: W niedzielę mięsopustną kto zasię nie oszaleje na urząd jako ma być, twarzy nie odmieni, maszkar, ubiorów ku diabłu podobnych sobie nie wymyśli, już jakoby nie uczynił krześcijańskiej powinności dosyć. Wacław Potocki pozostawił po sobie taki werset: (...) od poganów zaczęty, dziś trwa zwyczaj stary, Na święta bachusowe ubierać maszkary (...). W Kiermaszu wieśniackim, zbiorku sowizdrzalskim z początku XVII w. pisano:
Mięsopusty, Zapusty,
Nie chcą państwo kapusty,
Wolą sarny, jelenie,
I żubrowe pieczenie.
Mięsopusty, Zapusty,
Nie chcą panie kapusty,
Pięknie za stołem siędą,
Kuropatwy jeść będą.
A kuropatwy zjadłszy,
Do taneczka powstawszy,
Po tańtu z małmazyją
I tak sobie podpiją.
Mięsopusty, Zapusty,
Nie chcą panny kapusty,
Wolałyby zwierzynę,
Niźli prostą jarzynę...
Karnawał w Polsce obchodziły wszystkie warstwy społeczne od króla po wieśniaków i to tak okazale, że poseł tureckiego sułtana Sulejmana II Wspaniałego tak pisał po powrocie z poselstwa do Polski w XVI w.: W pewnej porze roku chrześcijanie dostają wariacji i dopiero jakiś proch sypany im w kościele na głowy leczy takową.
Szlachta i magnateria bawiła się oczywiście nieco inaczej niż mieszkańcy wsi. Poszczególne rodziny wydawały bale, rauty, wieczory tańcujące, jak wówczas mówiono, a przede wszystkim charakterystyczne dla polskich zwyczajów karnawałowych szlachty były kuligi od dworu do dworu. Kuligi bywały dwojakiego rodzaju: szykowane i "dzikie".
W pierwszym przypadku z góry planowano trasę objazdu sąsiedzkich dworów i zawiadamiano je z wyprzedzeniem o dniu przybycia gości. Posłaniec z zapowiedzią, występujący w stroju trefnisia lub arlekina, miał na znak swej funkcji laskę z wielką, pomalowaną na srebrno kulą (stąd nazwa: "kulig"). Gospodarze, w porę poinformowani, mieli dość czasu, aby przygotować stosowne ilości jadła oraz miejsce noclegu dla kilkudziesięciu osób, uprzątnąć pokoje do tańca, a także zmobilizować własną, a nieraz też pożyczaną na tę okazję służbę. Kulig zajeżdżał zazwyczaj o wczesnym zmroku. Tańcowano i biesiadowano do białego rana, przedpołudnia byle jak przesypiano, a po południowym posiłku, zabrawszy ze sobą gościnnych panią i pana domu, ruszano do kolejnego dworu.
My sobie jedziem kuligiem;
I w noc i we dnie,
Wesołe, szalone, przednie:
Maska twarz kryje - a kto chce wiedzieć,
Skąd my i czyje, to odpowiedzieć
śmiechem i krzykiem:
Szczera ochota
Otwiera wrota.
Bo Krakowianki i pielgrzym stary,
Żydzi, cyganki, uderzą w pary;
Wróżki, diabli, nie oszusty.
W puchary.
Lecim saniami,
I jadą z nami
Wrzawa, śmiech pusty;
Czy znasz ty polskie zapusty?
(fragm. Marii A. Malczewskiego)
Kuligi "dzikie" spadały na niespodziewające się najazdu domostwa jak grom z jasnego nieba. Nie zważano na to, że ktoś mógł sobie nie życzyć odwiedzin lub nie chciał wykosztowywać się na huczną zabawę. "Dzikie" towarzystwo samo gospodarowało w spiżarniach i piwniczkach z trunkami, nie pytając nikogo o pozwolenie. Gdy w końcu, poważnie nadwyrężywszy domowe zapasy, "dzikusy" wybierały się w dalszą drogę, zdesperowany gospodarz przyłączał się zazwyczaj do nich, aby u następnego zaskoczonego sąsiada "odjeść i odpić" choć w jakiejś części to, co sam musiał "dla gości" poświęcić. Takie "dzikie" kuligi potrafiły buszować po szlacheckich dworach całymi tygodniami, i bywało, jak pisał Z. Gloger, że kawaler, co w dzień po Trzech Królach kuligiem z domu wyjechał, dopiero na wstępną środę (tj. na Popielec) z powrotem był widziany.
Już w czasach panowania króla Zygmunta Starego, za sprawą królowej Bony, w latach 1518-1519, zadomowił się w Polsce włoski zwyczaj urządzania maskarad i publicznych balów maskowych na wzór weneckich. Zwano je "redutami". Jak dla szlachty kuligi, tak dla mieszczan najatrakcyjniejszą karnawałową rozrywkę stanowiły właśnie "reduty". Były to początkowo maskarady "na zadany temat", najczęściej mitologiczny, które z czasem przekształciły się w publiczne bale, zazwyczaj także kostiumowe lub maskowe, z obowiązującymi biletami wstępu i płatnym bufetem. Pierwszy bal zorganizował w Warszawie na Nowym Mieście Włoch Salvador, na którym razem bawiła się szlachta i pospólstwo. Krakowscy rzemieślnicy wytwarzali natomiast karnawałowe maski - panieńskie, białogłowskie, babskie i murzyńskie. Huczne bale karnawałowe urządzano również w Dworze Artusa w Gdańsku. XIX-wieczni pamiętnikarze uskarżali się w swych zapiskach na wielką kosztowność "redut", a mimo to uczęszczano na nie powszechnie. Poza publicznymi odbywały się też liczne przyjęcia i zabawy w domach prywatnych. Rodzice panien na wydaniu zapraszali na "wieczory tańcujące", było wiele wesel i uczt zaręczynowych. Skromniejsze wieczorki taneczne, zabawy i bale urządzali w miastach dla swej młodzieży kupcy i rzemieślnicy, a i tam szły wiechcie z butów i drzazgi z podłogi.
Od początków XX w. urządzano w miastach także specjalne, z niemiecka zwane "kinderbalami", imprezy karnawałowe dla dzieci.
Kipiący radością, wesoły i huczny, choć inny w swym charakterze, był także karnawał chłopski. Wieś bawiła się nie mniej wesoło i intensywnie, ale zwykle na zabawach składkowych w miejscowej karczmie. W zapusty wolno było niemal wszystko, a w każdym razie dużo więcej niż zazwyczaj. W karczmach zbierały się i tańczyły stateczne gospodynie. Zachęcano je do zabawy śpiewając:
Kiej ostatki, to ostatki,
cieszcie się dziouchy i matki,
kiej ostatki to ostatki,
niech tańcują wszystkie babki,
kiej ostatki, to ostatki,
niech się trzęsą babskie zadki.
Zabawom karnawałowym towarzyszyły maszkary, czyli przebierańcy.
W przypadku szlachty za temat obierano sobie zazwyczaj jakieś wydarzenie mitologiczne lub polityczne i przebrania były dostosowywane do epoki, jakiej fakt ten dotyczył oraz do roli, jaką miały do odegrania poszczególne osoby. Tak więc w orszaku ludowych maszkar zapustnych poza babą z koszem na datki, dziadem, żołnierzem, policjantem, Żydem, Cyganem i Cyganką ze słomianym dzieckiem, kominiarzem, parą młodą, zależnie od fantazji, nie mogło zabraknąć kozy, bociana i niedźwiedzia. Zwierzęta te symbolizowały siły płodności (koza) oraz siły przyrody przychylne (bocian) i wrogie (niedźwiedź) człowiekowi. Orszak taki, zwany "rogalami" od rogatych pączków, którymi tych przebierańców częstowano, chodził od domu do domu składając noworoczne życzenia, śpiewając kolędy, żartobliwe rymowanki tworzone na poczekaniu i zawierające prośbę o datek.
Ludowi przebierańcy nawiązywali do pogańskiego jeszcze obrzędu związanego z magią i kultem bóstw przyrody, tak przecież istotnych dla rolnika i hodowcy.
Zapusty, Zapusty!
Wyciągajcie szperę z kapusty.
Jak nie ma w kapuście, to będzie za węglem,
Otwierajcie już drzwi, bo czekać nie będziem.
albo:
Jak ja ci doskoczę
Do komina z cicha!
Bo się tam gotuje
Kiełbasa i kicha.
Czy brać, czy nie brać,
Czy na drugich zaczekać?
Obdarowywano ich pączkami, ciastem, mięsem i wędliną, czasem drobnymi pieniędzmi.
Najbardziej charakterystyczne były "draby". Chodzili parami: dziad i baba, tak doskonale ucharakteryzowani, że nawet sąsiedzi nie mogli ich rozpoznać. Ich wygląd odstraszał nie tylko dzieci. Mieli twarze wysmarowane sadzami albo zakryte maskami najczęściej z króliczych skórek, z dużymi czerwonymi nosami i wystającymi zębami. Głowy przystrajali szpiczastymi czapkami ze słomy lub sitowia. Byli pookręcani słomianymi powrósłami, a na plecach mieli wypchane garby. Składając życzenia zapewniali, że gdzie drab przybędzie, tam szczęście będzie.
Gdzieniegdzie oprowadzano również maski zwierząt. W okolicach Tarnobrzega chodziły korowody z niedźwiedziem. Był on cały okręcony słomą. Prowadziła go na powrośle Kaśka - młody chłopak przebrany za kobietę. Oboje tańczyli w obejściach "na len i konopie", a gospodynie oskubywały niedźwiedzia ze somy, która potem podkładały pod gęsi siedzące na jajach, żeby wykluły się gąsięta.
Słynnego za granicą "Księcia Karnawału" naśladował w Polsce "Zapust", ubrany w kożuch, włosiem na wierzch, opasany powrósłem, w wysokiej tekturowej czapce, przybranej wstążeczkami, papierkami i gałązkami choin. W ręku trzymał topór drewniany z dzwonkiem. Za nim szedł na czworakach chłopak przebrany za osła, okryty włochatym kocem, na głowie miał czapkę w kształcie oślego łba, na szyi dzwonek. Towarzyszył im dziad obdarty, niosący kosz, do którego zbierał datki. Wszedłszy do chaty, deklamował Zapust z patosem:
Ja jestem Zapust, mantuańskie książę,
Idę z dalekiego kraju,
Gdzie psi ogonami szczekają,
Ludzie gadają łokciami
A jedzą uszami.
Słońce o wschodzie zachodzi,
A kurczę kokoszę rodzi.
Każdy na opak gada,
A deszcz z ziemi do nieba spada.
Następnie przedstawiał swego pachołka:
To jest uczony osioł, co mieszka w stodole;
Jest profesorem, uczy dzieci w szkole.
Otrzymawszy poczęstunek i dary śpiewali:
Zapust, Zapust, zapustowe dziecię,
Ucieszcie się chwilkę, bo go nie ujrzycie,
Bo go nie ujrzycie, aż na przyszły roczek,
A że mu od żuru na nic schudnie boczek.
Karnawał był nie tylko czasem zabaw, ale i czasem konkurów, zaręczyn i ślubów.
W pańskich rezydencjach odbywały się wystawne karnawałowe uczty i bale. Bywały one swego rodzaju giełdą małżeńską dla dobrze urodzonych panien, które tańczyły pod czujnym okiem matek, babek i ciotek i w ten tylko sposób dobrze wychowane panny mogły zawierać znajomości i pozyskiwać konkurentów, spośród których rada rodzinna wybierała najlepiej skoligaconego i najmajętniejszego.
Dla jednych okres ten był zabawą, dla innych istną torturą. W końcu karnawału, w ostatnim jego tygodniu prześladowano tych, którzy nie znaleźli sobie partnerki. Mężatki wyłapywały wszystkich nie zaręczonych kawalerów i panny, zaprzęgały ich do potężnej kłody i oprowadzano po wsi na pośmiewisko. Prowadzono ich do karczmy, gdzie musieli wykupić się wódką. Znana też była karnawałowa wróżba - panny zarzucały na drzewo upleciony przez siebie wianek - nieudane rzuty oznaczały ilość lat oczekiwania na małżeństwo. W czasie tańców na pary "mające się ku sobie" zarzucano koło splecione z wikliny. Tak "uwięzieni" mogli się wykupić częstując alkoholem.
Na jeden dzień atmosfera zabaw ustępowała nastrojowi poważniejszemu. Było to 2 lutego, zamykające w Kościele katolickim okres bożonarodzeniowy, święto Ofiarowania Pańskiego, obchodzone na pamiątkę ofiarowania w świątyni Dzieciątka Jezus i rytualnego oczyszczenia się Maryi po urodzeniu Syna. W początkach obchodów tego święta, ok. V w., głównym jego elementem była procesja wiernych z zapalonymi świecami, które symbolizowały Chrystusa niosącego poganom światło wiary, stąd też w źródłach pisanych pojawia się często nazwa festum candelarium - "święto świec".
W Polsce, choć liturgia Kościoła Ofiarowanie Dzieciątka uważa za najważniejszy motyw religijny tego dnia, 2 lutego obchodzony jest jako jedno z głównych w roku świąt Maryjnych - Matki Boskiej Gromnicznej Niepokalanej, która przyniosła ludzkości "światło", wydając na świat Chrystusa. W świątyniach dokonuje się wówczas poświęcenia grubych, woskowych świec, zwanych gromnicami. Niegdyś niesiono je zapalone z kościoła do domu, ponieważ wierzono, że tego, kto nie dopuści do zagaśnięcia świecy po drodze i pierwszy przeniesie ją płonącą przez próg, czeka niebawem wielkie szczęście.
Gromnica trwale wpisała się w obrzędowość polską. Nie mogło jej zabraknąć ani w chłopskim, ani w szlacheckim domu. Zapalona w oknie podczas burzy chroniła domostwo od uderzeń piorunów (stąd jej nazwa), wkładana w dłonie umierającym symbolizowała "światłość wiekuistą", zabierana w drogę przez las zabezpieczała przed napaścią wilków.
Tradycja nasza zresztą, co uwidacznia się w licznych przykładach malarstwa i literatury, często kojarzyła postać Matki Boskiej Gromnicznej z wilkami, a to za sprawą popularnej niegdyś legendy apokryficznej, według której Najświętsza Panna ocaliła małego wilczka od śmierci z rąk wieśniaków i uczyniła zeń swego sługę. Stąd m.in. spotykane i dziś jeszcze wizerunki Maryi, która wędruje przez ośnieżony las otoczona stadem posłusznych jej wilków. Ludowa meteorologia, utrwalona przez lata obserwacji natury życzyła sobie, by w Gromniczną panował ostry mróz, ponieważ jak w Gromnice z dachu ciecze, przez to zima się przewlecze i gdy na Gromniczną roztaje, kiepskie będą urodzaje.
Od święta Matki Boskiej Gromnicznej blisko już bywało do ostatniego, hucznego tygodnia karnawału.
Rozpoczynał go Tłusty Czwartek, zwany tak od wyprawianych w tym dniu obfitych biesiad z mnogością tego wszystkiego, czego niebawem, w Wielkim Poście, należało się na kilkadziesiąt dni wyrzec. Powiadano, że w ten "zapuśny" lub "combrowy" czwartek tyle razy należy próbować boczku i słoniny, ile razy kot ogonem ruszy. W Tłusty Czwartek nie mogło nigdzie zabraknąć smażonych na tłuszczu słodkich racuchów, blinów, "pampuchów" oraz delikatniejszych pączków i chrustów. Powiedział Bartek, że dziś Tłusty Czwartek, wszyscy uwierzyli, pączków nasmażyli - mówiono i faktycznie, te najpopularniejsze z polskich ciastek smażono i jedzono powszechnie, a występowały one w licznych odmianach, zależnych od miejscowych zwyczajów. Wg Jędrzeja Kitowicza wykwintny pączek godny najlepszego stołu był ...tak pulchny, tak lekki, że ścisnąwszy go w ręku, zanowu się rozciąga do swej objętości, a wiatr zdmuchnąłby go z półmiska. Pączki jadane na wsi przeciwnie, były solidne, wielkie, dobrze wypełnione marmoladą lub powidłami i dość twarde, tak, iż można było specjałem tym nabić niezłego guza i podsinić oko. Najubożsi, których nie było stać na tak kosztowne ciasta, smażyli chociaż racuchy, bo zwyczaj kazał, by ciasta tego dnia były słodkie i tłuste.
Gdy uderzył wielki dzwon -
objął w świecie Pączek tron.
Król przez wszystkich ukochany,
piękny, pulchny i rumiany.
W brzuszku wprawdzie miał on dziurę,
lecz w tej dziurze konfiturę.
Okazale i wspaniale
siadł król Pączek na krysztale,
a wokoło jego dworki,
wysmukłe, kruche faworki.
Na półmiskach legły szynki
i kanapki i tartynki.
Co za hałas, co za gwar!
Tańczy chyba ze sto par,
Bo za króla Pączka hula
nawet dziaduś i babula...
Świat się cały w kółko kręci,
tańczy, hula bez pamięci...
(J. Mączyńska)
Tłusty czwartek był jednak tylko wstępem do szaleństw ostatnich trzech dni przed Popielcem, kiedy to we wszystkich domach było wielu gości i dużo tłustego, pożywnego jedzenia, żeby każdy mógł najeść się do syta przed nadchodzącym Wielkim Postem. Najintensywniej bawiono się w trzech ostatnich dniach przed postem, czyli od niedzieli do wtorku poprzedzającego Popielec.
Nazywano te dni "zapustami", "mięsopustem" lub po prostu "ostatkami". Każdy region i każde niemal środowisko miały własne, przypisane do tych dni, obrzędy, zabawy i tańce do upadłego tak, że drzazgi szły z podłogi od skocznych obertasów, szfajerów, mazurów, krakowiaków, szuraków i innych.
Na Rzeszowszczyźnie na przykład młodzież wciągała do karczmy spory pniak i dotąd polewała go wodą z wiader, dopóki oberżysta poczęstunkiem nie wyzwolił arki z potopu.
W Wielkopolsce był "Podkoziołek" - na środku izby ustawiano przed grajkiem beczkę, na niej talerz, a na talerzu wystruganego z drzewa koziołka. Po każdym tańcu dziewczęta, które podczas mijającego karnawału nie wyszły za mąż, musiały się wykupić, kładąc pieniądze na talerz pod koziołka.
Kaszubscy rybacy urządzali "zeszewiny". Gromada mężczyzn łączyła ("zeszewała") kilka dużych sieci w jedną ogromną, którą następnie wieszano u sufitu w obszernej szopie. Wszyscy uczestnicy zabawy włazili potem do tej sieci i na dany sygnał starali się z niej jak najprędzej wyplątać. Kto ostatni w sieci pozostał, ten musiał towarzyszom zafundować beczkę piwa.
Krakowskie przekupki obchodziły "Gregorianki" (zabawa przekupek przebranych za damy na rynku), inaczej zwane "comber", tak oto opisywany przez Oskara Kolberga: Otyłe baby straganne, podzielone na roty, schodziły się z różnych ulic na rynek, który cały był kołem tańca. Uciekały przed nimi chłopaki, bo gdy którego baby przychwycić zdołały, wiązały do kloca, mszcząc się, że w bezżeństwie kończył zapusty, w wieniec grochowy go stroiły i przymuszały ciągnąć kloc po rynku, krzycząc «comber, comber», aż się nie wykupił.
Tańczono też "lennego" z podskokami, starając się podskakiwać możliwie wysoko w tańcu, bo tak wysoko jak skaczą tańczący miały rosnąć wiosną rośliny uprawne. W czwartek skakano na wysoki len, w piątek na wysokie żyto, w sobotę na wysokie kartofle itd.
W wielu regionach Polski odbywały się także zabawy z udziałem samych kobiet - mężatek.
Powszechny był też zwyczaj przebierania się mężczyzn w stroje kobiece i kobiet w stroje męskie - jedyny okres, kiedy takie przebranie nie wywoływało na wsi zgorszenia.
W ostatkowy, tzw. "kusy" wtorek w wielu domach urządzano "śledzika": zabawę z tańcami i ucztą, kończoną równo o północy. Wtedy ustawały wszelkie tańce, a kto nie posłuchałby tego zakazu - tańczył dalej z diabłem. Opowiadano nawet o dziewczynie, która ów zakaz złamała, po 24.00 tancerz zmienił się w diabła i zamęczył ją na śmierć tańcem.
W domach szlacheckich około północy odbywało się "kazanie". Najdowcipniejszy z biesiadników przebierał się za księdza, wkładając koszulę niby komżę, wchodził na stół lub krzesło, okryte dywanem, niby na ambonę i prawił kazanie, pełne dowcipów, śmiesznych dykteryjek, komicznych błędów ku uciesze słuchaczy, wywołując wybuchy śmiechu. O 24.00 ze stołów zabierano wszystkie pozostałe jeszcze mięsa i wędliny, gaszono na chwilę światło, po czym gospodarz wchodził do sali tanecznej z kijem, do którego uwiązane były śledzie (czasem marcepanowe rozrzucane między dziewczęta), a za nim gospodyni z tzw. "podkurkiem" - postną kolacją na przykrytym półmisku. Po zdjęciu pokrywki z półmiska odlatywał żywy ptaszek, np. wróbel symbolizujący odejście wszelkiej frywolności i pustoty. Na półmisku, na znak rozpoczętego właśnie postu, znajdowały się śledzie, jajka i kubek mleka i z takich właśnie dań złożony był ten pierwszy postny posiłek. Mleko nabierano na łyżkę i chlapano nim na sufit wróżąc o przyszłości z kształtu powstałej plamy. "Podkurek" oznacza właściwie posiłek o świcie, kiedy koguty zaczynają piać, a że pierwsze śniadanie postne podawano już po północy, a nieraz nad ranem, stąd nazwano je "podkurkiem".
A tymczasem na krysztale król Śledź zasiadł okazale.
No, minęły grzeszne czasy pączków, szynek i kiełbasy.
Bo za Śledzia jegomości cały naród ściśle pości.
Są i jaja i oliwa, a Śledź bladą twarzą kiwa.
Kto zaś bardzo użyć rad, to ogonek śledzia zjadł.
(J. Mączyńska)
Inne były zwyczaje na wsi. O 24.00 milkła kapela, którą na taczkach wywożono w pole, gdzie wywracano ją umyślnie i symbolicznie "zabijano grajka", np. ścinając mu głowę drewnianym mieczem lub rozbijając na jego głowie garnek gliniany. Równocześnie jeden z chłopaków wypuszcza" ukrytego kota, co miało oznaczać ucieczkę od mięsa. Gdzieniegdzie palono lub rozszarpywano bałwana, symbolizującego Bachusa, którego skazywano na śmierć za grzechy popełnione w czasie karnawału. Wszystkie naczynia, a zwłaszcza patelnie, szorowano popiołem i patelnię wieszano w kominie na znak nadejścia czasu bez mięsa i tłuszczu. Nadchodzący post witano następującym wierszem:
Któż się to tam na przypiecku krząta:
Wstępna Środa Żurowi uprząta,
Wstępna Środa następuje,
Pani matka żur gotuje
A pan ojciec siedzi w dziurze:
- A witajże, mości Żurze!
Wiwat, wiwat, wiwat!
Po "śledziku" rozchodzono się do domów w milczeniu i poważnie, brnąc już często przez błoto roztopów zapowiadających koniec zimy.
Rano o 6.00 wszyscy udawali się do kościoła na nabożeństwo. Ostatnim echem karnawałowych szaleństw było przypinanie wychodzącym z kościoła tzw. "klocków" - kartek z dowcipnymi, często uszczypliwymi tekstami, kurzej łapki, króliczego ogonka, czy skórki z węgorza. "Klocki" należało przypinać dyskretnie, tak, aby "ofiara" nie zorientowała się, że zrobiono jej psikusa.
Współczesne zwyczaje karnawałowe uległy znacznemu uproszczeniu. Nie towarzyszą już zabawom karnawałowym przebierańcy - "rogale", rzadsze i mniej huczne są kuligi i bale, częściej są to spotkania w mniejszym gronie bliskich przyjaciół i rodziny, nie ma też pogoni za towarzyszem życia. Powraca natomiast zwyczaj balów charytatywnych. W niektórych regionach Polski zachowały się ślady archaicznych procedur. Należy do nich zwyczaj tzw. "ścięcia śmierci", "ściana Mięsopusta", "zabijanie grajka" oraz liczne pochody przebranych i zamaskowanych postaci.
Wszędzie w Polsce przestrzega się dotąd ściśle, by o północy w ostatni wtorek zakończyć zabawy taneczne. Tak w domach prywatnych jak i na balach publicznych z wybiciem godziny dwunastej orkiestra przerywa muzykę choćby w pół taktu, na salę wnoszą śledzia, jako symbol postu, a rozbawione towarzystwo rozchodzi się do domu, nieraz i do kościoła, gdzie kończy się czterdziestogodzinne nabożeństwo, dla przebłagania za wybryki i swawole zapustne.
Karnawał w Wenecji
W Wenecji trwa karnawał. Przechodnie co chwile zatrzymują się, przepuszczają postacie w barwnych bogatych renesansowych lub barokowych strojach, szytych na wzór tych, jakie nosili mieszkańcy miasta w XVII wieku. Wszyscy zmierzają w jednym kierunku, na Piazza San Marco, pod Pałac Dożów i katedrę patrona miasta świętego Marka. Brokat i jedwab, złote szaty, złote maski, złota róża w dłoni. Szerokie suknie, kapelusze z piórami, w dłoniach lusterka, w których odbijają się maski zasłaniające twarze. Ich rysy są zastygłe i obojętne, symbolizują śmierć, którą wenecjanie od wieków próbują przezwyciężyć zabawą i śmiechem.
Maski w Wenecji były od zawsze. Pozwalały ukryć swoją tożsamość oraz prowadzić podwójne życie. Dzięki nim można było przekraczać bariery, które narzucał status społeczny i płeć. Patrycjuszka kryjąca się pod maską mogła wyzwolić się od krepujących ją na co dzień konwenansów i zachowywać się jak miejska dziewka, a służąca przybrać strój damy.
W średniowiecznej Wenecji produkcja masek była tak masowa, iż ich wytwórcy zwani mascheraio posiadali nawet własne cechy. Przebrania twarzy wykonywali ze skóry, papieru lub porcelany. Szczególną popularnością cieszyły się w okresie karnawału. Także dzisiaj spotykamy je na każdym kroku.
Stroje i maski zwodzą nas jednak. Suknie, koronki, maski o kobiecych rysach z subtelnie podkreślonymi ustami. Pod nimi kryją się mężczyźni przebrani w damskie stroje. Obok wenecjanie, ze szpadą u boku, ich oblicza są również ucharakteryzowane. Nie pozwalają rozpoznać przysłoniętych twarzy kobiet. W przepychu strojów i masek panują jednak pewne kanony. Tradycja wielu z nich sięga XVI wieku, kiedy to w Wenecji narodziła się commedia della’ arte - rodzaj spektaklu teatralnego obrazującego kontrasty pomiędzy miejscowym patrycjatem a miejskim plebsem. Występujące w niej postacie kryły się pod maskami, odzwierciedlającymi zróżnicowanie społeczeństwa Wenecji. Byli wśród nich Arlekin - czyli sprytny i kochliwy służący, w kolorowym stroju pajaca i czarnej masce, Pantalone - podstarzały zrzędliwy patrycjusz skory do zalotów, Colombina - piękna i sprytna służąca, w kolorowym stroju i czarnej masce na oczach, Rosaura - córka patrycjusza, niezbyt posłuszna jego woli i Florindo - usychający z miłości kochanek. Strojów i masek było jednak znacznie więcej. Rodowód niektórych jest jeszcze starszy. W XIII wiecznych w weneckich dokumentach wyszczególniono ponad sto różnych typów kostiumów i masek. Wśród nich były m.in. tarocchi, czyli strój i maska, za pomocą którego upodobniano się do którejś z kart tarota. Zdobiono go dodatkowo kabalistycznymi znakami. Do dzisiaj najbardziej popularna jest biała i ponura maska o bardzo starym rodowodzie zwana volto. Pomimo swojej surowości robi ona chyba największe wrażenie na przybyszach. Szczególnie, gdy nocą, w którymś z ciemnych zaułków miasta napotykamy noszącego ją człowieka, przybranego w czarny trójkątny kapelusz i czarną pelerynę. W tym stroju w czasach Republiki Weneckiej dokonano wielu mordów, po cichu, sztyletem, po zmroku.
Tradycja organizacji karnawału w Wenecji nie jest, jak by się mogło wydawać, nieprzerwana. Trwający od czasów średniowiecza zwyczaj zawieszono 20 maja 1797 r. Wówczas, po raz ostatni zebrała się Wielka Rada i ostatni, sto dwudziesty z kolei doża, Lodoviko Manin oświadczył, iż stawiania dalszego oporu wojskom francuskim jest niemożliwe. Napoleon Bonaparte jako pierwszy w trwającej ponad tysiąc lat historii miasta zdobył je i położył kres istnienia kupieckiej republiki. Karnawał wskrzeszono dopiero w latach 70. XX wieku, powracając w ten sposób do dawnego zwyczaju. Maskarady w Wenecji rozpoczynają się w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia i trwają do tłustego czwartku. Kończą się wielkim balem na placu Świętego Marka na dzień przed Popielcem.
(Źródła: teksty dr Andrzeja Karczmarzewskiego, Elżbiety Kaczmarek - kierownika Działu Etnografii Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie oraz książka Teresy Mazur "Ojców naszych obyczajem")